Apetycznie gruby tom w twardej okładce, z ładnymi, klimatycznymi ilustracjami, a w środku dwanaście tekstów polskich autorek - tak prezentuje się antologia opowiadań „Harda Horda”. Tytuł to zarazem nazwa grupy literackiej zrzeszającej pisarki związane z szeroko pojętą fantastyką. Dwanaście tekstów, bukiet na Dzień Kobiet ułożony z dziwnych roślin – a każda zerwana nad inną granicą.
Bukiet z dzikich roślin
[„Harda Horda” - recenzja]
Apetycznie gruby tom w twardej okładce, z ładnymi, klimatycznymi ilustracjami, a w środku dwanaście tekstów polskich autorek - tak prezentuje się antologia opowiadań „Harda Horda”. Tytuł to zarazem nazwa grupy literackiej zrzeszającej pisarki związane z szeroko pojętą fantastyką. Dwanaście tekstów, bukiet na Dzień Kobiet ułożony z dziwnych roślin – a każda zerwana nad inną granicą.
Po dwóch latach działania Hardej Hordy na kartach antologii spotkały się pisarki o różnym stażu, stylach i zainteresowaniach, wspierające się na co dzień w zmaganiach z rynkiem wydawniczym. Nie tworzą grupy literackiej o konkretnym programie; współpraca pozwala im na wymianę doświadczeń i lepszą promocję twórczości. W przedmowie Anna Misztak wspomina także o walce ze stereotypem „literatury kobiecej” i przekonaniem części fanów fantastyki, że autorki nie powinny się zabierać za pisanie tego typu tekstów. Trudno mi ocenić, jak rozpowszechniony jest dzisiaj ten ostatni pogląd, bo sama nigdy się z nim nie spotkałam, a wartość książek oceniam przez pryzmat bogactwa wyobraźni i języka, a nie płci autora. Niemniej, niezależnie od polemicznej intencji zbioru, opowiadania nie sprawiają wrażenia napisanych po to, żeby coś czytelnikom udowodnić, ich bohaterami są zarówno kobiety jak i mężczyźni, a poruszane problemy – z poprawką na magię, zombi, nekromancję i podróże w czasie – są po prostu ludzkie.
Motywem przewodnim zgromadzonych tekstów jest przekraczanie granic, postrzeganych w różnej perspektywie – od trudnych relacji rodzinnych po spotkania z kosmitami; granic w czasie i przestrzeni, przekraczania bramy śmierci i życia w świecie postapokaliptycznym. Każdy miłośnik fantastyki może znaleźć tu coś dla siebie. Antologia jest też przydatnym narzędziem do przekonania się, z czyim stylem jest czytelnikowi po drodze, a czyje nazwisko będzie raczej omijał na półkach księgarni.
Najbardziej podobały mi się opowiadania Aleksandry Janusz („Dróżniczka”), Aleksandry Zielińskiej („Po drugie”) i Agnieszki Hałas („Jest nad zatoką dąb zielony”) – spokojne, bardzo klimatyczne i poruszające historie o odchodzeniu, bliskości, pamięci; o spotkaniu z tym, co nieodwracalne i o melancholijnej mądrości, która przychodzi o zmierzchu.
Moment oddechu od trudnych spraw zapewniła „Zielona zemsta” Anety Jadowskiej, bardzo sympatyczne opowiadanie o przygodzie młodej czarownicy i jej chłopaka ze smykałką do ogrodnictwa. Inna ciekawa para, nekromanta z naukowym zacięciem Noah i jego towarzyszka Lilijas z tekstu Magdaleny Kubasiewicz („Dokąd odeszły cienie”) rozwiązują zagadkę nawiedzonego zamku, chociaż sekret samej Lilijas wydaje się jeszcze ciekawszy. Autorka zapowiedziała więcej historii o tych postaciach – jeśli na nie trafię, chętnie przeczytam.
Spośród bardziej niepokojących opowiadań najmocniej zapadły mi w pamięć dwa: „Szanowny panie M.” Anny Kańtoch, dyskretne i intensywne, mroczne i wycyzelowane jak kolonialny bibelot oraz „Jawor” Marty Kisiel. Druga z autorek tym razem przedstawiła historię całkowicie na serio, przyglądając się dziecięcej zabawie – dużo bardziej niebezpiecznej, niż można by sądzić. Młodzi bohaterowie zostali opisani z ujmującą wrażliwością.
Kobiety walczące o możliwość podejmowania decyzji o sobie w świecie po katastrofie – tak można opisać temat kilku opowiadań z antologii, w tym „Z góry nie patrzą” Anny Hrycyszyn i „Ognistego warkocza” Anny Nieznaj. W pierwszym przypadku bohaterka pisze list z podmorskiego miasta po upadku zdalnej komunikacji w Europie pochłoniętej przez morze. W drugim – garstka ocalałych podejmuje się kolonizacji planety. Żaden z tych utworów mnie nie poruszył, ale to bardzo subiektywne odczucie. Za to trudno pozostać obojętnym wobec bohaterki „Lotu wieloryba” Mileny Wójtowicz, szalonego opowiadania o bezczelnej, pewnej siebie dziewczynie, uwikłanej w przemytniczą aferę i niebezpieczny romans w świecie, gdzie oprócz ludzi są dwa rodzaje kosmitów, potężne artefakty oraz latające… tak, wieloryby.
Zupełnie nie przemawiają do mnie sceny ociekające krwią ani klimat horroru, dlatego „Bezduch” Martyny Raduchowskiej nie wzbudził mojego entuzjazmu. Również z zombi nie jest mi po drodze, więc nic dziwnego, że nie podobało mi się „Tylko nie w głowę” Ewy Białołęckiej, nawet jeśli w założeniu to miała być humoreska (apokalipsa zombi na parkingu pod Biedronką).
Książka jest bardzo ładnie wydana, ilustracje dobrze pasują do treści i cieszą oczy. Jedyne, czego mi brakowało, to spis treści. Większość opowiadań ma mroczny albo melancholijny nastrój; z jednej strony wybór tekstów wygląda przez to na bardziej spójny, ale z drugiej – trudno się pozbyć depresyjnego posmaku całości. W następnej antologii, a życzę autorkom jeszcze niejednej, może uda się zmieścić trochę więcej optymizmu?
W bukiecie opowiadań Hardej Hordy znalazły się gałązki dębu i jawora, magiczna skorfydia, japońska kamelia, egzotyczne kwiaty z dżungli na odrodzonej planecie i leśne fiołki podziwiane przez bladą lady, a nawet pęk wodorostów z zatopionego świata. To całkiem dobra, choć niewątpliwie oryginalna alternatywa dla wiązanki różowych goździków – nie tylko na Dzień Kobiet.