Niemieccy czytelnicy poznali powieść Ulricha A. Boschwitza dopiero osiemdziesiąt lat po jej powstaniu, polscy czekali na nią tylko rok dłużej. I bardzo dobrze, ponieważ pisana na gorąco, w pierwszych tygodniach po „Nocy kryształowej”, opowieść o berlińskim kupcu żydowskiego pochodzenia Ottonie Silbermannie jest wstrząsającym portretem nadchodzącej wielkimi krokami Zagłady. Czytając „Podróżnego”, nie można mieć wątpliwości – to nie mogło skończyć się inaczej.
Ten okrutny XX wiek: Podróż, w którą nikt nie chciałby się wybrać
[Ulrich A. Boschwitz „Podróżny” - recenzja]
Niemieccy czytelnicy poznali powieść Ulricha A. Boschwitza dopiero osiemdziesiąt lat po jej powstaniu, polscy czekali na nią tylko rok dłużej. I bardzo dobrze, ponieważ pisana na gorąco, w pierwszych tygodniach po „Nocy kryształowej”, opowieść o berlińskim kupcu żydowskiego pochodzenia Ottonie Silbermannie jest wstrząsającym portretem nadchodzącej wielkimi krokami Zagłady. Czytając „Podróżnego”, nie można mieć wątpliwości – to nie mogło skończyć się inaczej.
Ulrich A. Boschwitz
‹Podróżny›
Na okładce polskiego wydania „Podróżnego” możemy przeczytać takie hasła, jak: „Powieść odkryta po 80 latach” oraz „List w butelce z nazistowskich Niemiec”. Oba prawdziwe, w ani słowie nie przesadzone. Wewnątrz znajduje się natomiast kilka osobistych spostrzeżeń pisarzy, dziennikarzy, krytyków polskich i zagranicznych. Wszyscy rozpływają się nad niezwykłością tej książki. I wszyscy mają rację!
W „Podróżnym” jego autor opowiada niezwykłą historię. Ale tych niezwykłych historii jest tutaj więcej. Niezwykłe są bowiem również biografia pisarza, jak i dzieje samej powieści. Myśl, że gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności, mogłaby ona przez kolejne dekady spoczywać w archiwalnej teczce bądź kartonie – napawa bezbrzeżnym smutkiem. Ponieważ w ten sposób zostalibyśmy pozbawieni nadzwyczajnego arcydzieła, głęboko osobistej, w wielu fragmentach autobiograficznej relacji z Przedpiekla. Bo chociaż w tle pojawia się groźba umieszczenia głównego bohatera w obozie koncentracyjnym, nikt na razie jeszcze nie myśli o budowaniu obozów masowej zagłady. Ale doczytawszy „Podróżnego” do końca, trudno pozbyć się wrażenia, że Ulrich Alexander Boschwitz już w 1938 roku zdawał sobie doskonale sprawę z tego, co stanie się w przyszłości z niemieckimi (a w konsekwencji także europejskimi) Żydami.
Urodzony w Berlinie w kwietniu 1915 roku, Boschwitz za życia wydał tylko dwie powieści – żadnej pod własnym nazwiskiem (posługiwał się pseudonimem John Grane), i żadnej w języku ojczystym, czyli niemieckim. Był Żydem, ale zasymilowanym; już jego ojciec przeszedł, głównie za sprawą żony, konwersję na chrześcijaństwo. Po dojściu nazistów do władzy najpierw do Szwajcarii, a następnie do Palestyny wyemigrowała siostra Ulricha; on pozostał z matką w Berlinie. Oboje zdecydowali się na opuszczenie ojczyzny w 1935 roku (ojciec już wtedy od dwudziestu lat nie żył), po uchwaleniu przez Reichstag ustaw rasistowskich w Norymberdze. Trafili do Szwecji, potem do Francji. Jego debiutancka powieść „Ludzie obok życia” ukazała się w Sztokholmie w 1937 roku i została doskonale przyjęta. Na jej niemiecką edycję trzeba było poczekać ponad osiem dekad. Niemal tyle samo, co na publikację „Podróżnego”.
Impulsem do napisania tej powieści stały się dla Boschwitza wydarzenia z jesieni 1938 roku. Konkretnie chodzi o przeprowadzony w nocy z 9 na 10 listopada pogrom Żydów, który przeszedł do historii jako „Noc kryształowa”. Była ona bezpośrednią reakcją władz III Rzeszy na akt terroru, jaki miał miejsce dwa dni wcześniej w Paryżu, gdzie żydowski emigrant Herszel Grynszpan w akcie zemsty za politykę nazistowską wobec jego rodaków zastrzelił sekretarza niemieckiej ambasady. Bojówki SA i nieco mniej liczni od nich członkowie SS zabijali Żydów, niszczyli i grabili ich mienie, bezcześcili cmentarze, wreszcie przeprowadzali masowe aresztowania (następnie więźniowie zsyłani byli do obozów koncentracyjnych). Ulrich przyglądał się temu z bezpiecznych dla niego na razie Belgii i Luksemburga, ale był głęboko wstrząśnięty. Siadł więc do maszyny do pisania i w ciągu czterech tygodni opisał historię fikcyjnego kupca Ottona Silbermanna.
Wiosną 1939 roku w Londynie ukazuje się angielska wersja „Podróżnego”, rok później – już w czasie wojny – amerykańska. W tym czasie autor, opuściwszy Francję, został internowany w Anglii – najpierw na wyspie Man, następnie wraz z wieloma innymi Żydami przetransportowany do… Australii. Gdy w 1942 roku natrafiła się okazja, aby wrócić do Europy – jednak pod warunkiem wstąpienia do wojska brytyjskiego – Boschwitz postanowił z niej skorzystać. Na swoje nieszczęście, albowiem okręt, którym płynął, został 29 września zatopiony na Atlantyku przez niemiecką łódź podwodną. Wody oceanu pochłonęły również, wraz z autorem, nową redakcję jego drugiej powieści. Po wojnie „Podróżny” ukazał się jeszcze we Francji; w zdenazyfikowanych Niemczech do publikacji książki namawiał wydawców sam Heinrich Böll, ale nie zdołał nikogo przekonać. W efekcie w latach 60. XX wieku maszynopis trafił do Niemieckiej Biblioteki Narodowej we Frankfurcie nad Menem (konkretnie do Archiwum Niemieckiej Emigracji), skąd – za namową siostrzenicy Boschwitza, Reuelli Shachaf – w grudniu 2015 roku wydobył go wydawca i redaktor Peter Graf.
Parę lat wcześniej Graf zaliczył inne wielkie odkrycie literackie – przywrócił światu kompletnie zapomnianą powieść „Bracia krwi” (1932) Ernsta Haffnera, której egzemplarze naziści palili na stosie po dojściu do władzy. Miał więc doświadczenie w podobnych poszukiwaniach i miał też… nosa. „Podróżnego” poddał – zgodnie z sugestiami samego Boschwitza – gruntownej redakcji i opublikował w ubiegłym roku. Choć powieść powstawała „na gorąco”, a jej autor opisywał wydarzenia, które rozegrały się dosłownie przed momentem, nie ma w niej publicystycznego żaru czy zacietrzewienia. To historia głęboko refleksyjna i filozoficzna, od pierwszej do ostatniej strony przesiąknięta kafkowskim fatalizmem. Taką książkę mógł napisać jedynie twórca, który był świadkiem Zagłady, mający świadomość totalnej katastrofy świata żydowskiego. Jak widać, Boschwitz przewidział to już na parę lat przed rozpaleniem pieców krematoryjnych Auschwitz-Birkenau, Bełżca, Treblinki czy
Sobiboru.
Bohater powieści, majętny kupiec Otto Silbermann, prowadzi swoje interesy nie tylko w Berlinie, ale w całych Niemczech. Ma żonę Aryjkę, w czasie pierwszej wojny światowej walczył za cesarza pod Verdun, później nigdy nie angażował się politycznie. W biznesie działał uczciwie, przekonany, że tylko takie postępowanie zapewni mu szacunek kontrahentów. Nie przewidywał nadchodzącej tragedii. Wychodząc z założenia, że jest przecież lojalnym obywatelem państwa, płacącym podatki – uważał, że nic złego nie może go spotkać. Aż do dni następujących po „Nocy kryształowej”, kiedy także do jego mieszkania przychodzą ubrani w brunatne mundury bojówkarze. Namówiony przez żonę i znajomego Niemca, który przyszedł właśnie do niego, aby skorzystać z okazji i odkupić za „grosze” wartą dwieście tysięcy marek kamienicę, pakuje się w ekspresowym tempie i opuszcza dom tylnym wyjściem. Tak zaczyna się jego „podróż” po dobrze znanym świecie, który jednak tak bardzo zmienia swoje oblicze, że przestaje być już jego światem.
Otto ma syna studiującego w Paryżu. Eduard już wcześniej miał wystarać się o wizy dla rodziców, lecz rząd francuski – jak i wszystkie inne (włącznie z belgijskim, szwajcarskim, brytyjskim i amerykańskim) – nie jest wcale skory do pomocy prześladowanym Żydom niemieckim. Wychodząc z domu, Silbermann ratuje więc – w tym konkretnym momencie – wolność i życie, ale wpada w pułapkę, choć sam jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Boleśnie jednak przekonuje się o tym w kolejnych dniach, gdy rozpaczliwie szuka rozwiązania problemu. Przemierza Niemcy pociągami wzdłuż i wszerz, dziękując Bogu za swój aryjski wygląd – dzięki niemu bowiem nie wzbudza podejrzeń współpasażerów i pracowników kolei, nie naraża się na zaczepki SA-manów ani policjantów. Ale aparycja daje mu jedynie względne bezpieczeństwo; jeśli ktoś zechce go wylegitymować, wówczas będzie przecież musiał pokazać mu swój paszport z wielką literą „J” (od „Jude”) na okładce. Nadzieje wiąże też Otto z gotówką, jaką udaje mu się częściowo odzyskać i którą ma przy sobie. Lecz jaką rzeczywistą wartość mają pieniądze dla człowieka, który nie potrafi wydostać się z klatki?
Podróż Silbermanna po Niemczech służy Boschwitzowi również do tego, by nakreślić wnikliwy portret psychologiczny bohatera, jak i pokazać różne postawy osób stykających się z nim – zarówno Niemców, jak i Żydów. Sam Silbermann w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia wcale nie jawi się jako postać krystalicznie czysta. W innych, podobnie jak on uciekających Żydach, widzi głównie zagrożenie dla siebie; woli trzymać się od nich z daleka, nawet jeśli później gryzą go wyrzuty sumienia. Z Niemcami sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Nikt przecież nie ma wymalowanych swoich prawdziwych poglądów politycznych na twarzy: można więc trafić na wyrozumiałego członka partii nazistowskiej z wpiętą w klapę marynarki odznaką NSDAP czy policjanta, jak i fanatycznego antysemitę, który do niedawna jawił się jako oddany przyjaciel. Można otrzymać pomoc od obcej osoby i zostać zdradzonym i oszukanym przez starego znajomego. Wszak to świat, w którym Żydzi są wyjęcie spod prawa – wobec nich nie obowiązują żadne kodeksy, nikt ani nic ich nie chroni.
Ostatnia scena „Podróżnego” jest o tyle symboliczna, że zapowiada to, co stanie się kilka lat później. Wczytując się w tekst powieści, analizując prowadzone przez bohatera rozmowy, można także znaleźć odpowiedzi na wiele pytań, które, nauczeni doświadczeniem Zagłady, zadajemy sobie do dzisiaj. Dlaczego Żydzi nie opuścili Niemiec po dojściu nazistów do władzy? Dlaczego pozostawali w III Rzeszy jeszcze po uchwaleniu ustaw norymberskich, kiedy wciąż istniała szansa, aby legalnie opuścić kraj (jak zrobił to chociażby sam Boschwitz ze swoją matką)? Dlaczego nie bronili się przed prześladowaniami? Co jest pochodną stereotypowego, oskarżycielskiego, nacechowanego negatywnie pytania, często zadawanego po 1945 roku: Dlaczego w gettach i obozach Żydzi szli pokornie – co, jak wiemy, nie zawsze odpowiadało prawdzie – na śmierć? Ta książka jest jak jątrząca się rana. Jest potwornie bolesnym krzykiem rozpaczy. Wtedy – jesienią 1938 i wiosną 1939 roku – mieli usłyszeć go ci, którzy byli jeszcze w stanie wyciągnąć pomocną dłoń, ocalić prześladowanych, dać im szansę na przetrwanie. Niestety, nie spełniła swej roli. I na pewno nie była to wina Ulricha Boschwitza.