„Miła dziewczyna”, gromadząca kilkanaście opowiadań Fritza Leibera, miała być ucztą dla czytelnika spragnionego starszej, amerykańskiej science fiction. Niestety, zaproponowane dania są trudne do przełknięcia i grozi po nich solidna niestrawność.
Klasyka gryziona po kostkach
[Fritz Leiber „Miła dziewczyna” - recenzja]
„Miła dziewczyna”, gromadząca kilkanaście opowiadań Fritza Leibera, miała być ucztą dla czytelnika spragnionego starszej, amerykańskiej science fiction. Niestety, zaproponowane dania są trudne do przełknięcia i grozi po nich solidna niestrawność.
Fritz Leiber
‹Miła dziewczyna›
To bardzo dobra wiadomość, że ukazała się kolejna książka Fritza Leibera po polsku – tak sobie pomyślałem. W końcu autor miał bogatą wyobraźnię i pisał więcej niż przyzwoitą fantastykę. Z radością nabyłem więc egzemplarz „Miłej dziewczyny” i… na lekturę straciłem miesiąc.
Książka jest wydana wręcz skandalicznie. Tłumaczenie jest toporne i po prostu tępe, nie poddane żadnej redakcji. Przez to opowiadania czyta się strasznie. Zdania są kanciaste, suche, często niezrozumiałe, z przerostami zaimków osobowych i nadużywaniem imiesłowów. Tekst nie płynie, on po prostu grzechocze kamykami, które niekiedy się turlają, niekiedy z trudem przewalają z boku na bok, a niekiedy tkwią uparcie w cieście narracji, nie poddając się żadnym usiłowaniom logicznego rozbioru. W związku z tym opowiadań się nie czyta. Opowiadania się orze, w pocie czoła wykuwając z chaosu kostropatych zbitek słów skromne drobiny sensu. W ten sposób można zarżnąć tekst dowolnego autora. Tu akurat padło na Leibera.
W efekcie co akapit, to nowe wyzwanie. Gdzie wstawić przecinki, bo tłumacz najwyraźniej miał na nie alergię? Jak przestawić szyk zdania, żeby wreszcie stało się zrozumiałe? Które słowo dodać, żeby autorska myśl przyoblekła się ostatecznie w ciało? Na usta cisną się słowa brzydkie, złe i niewdzięczne pod adresem osób odpowiedzialnych za redakcję i korektę. Och, no tak. Przecież nie ma żadnej pewności, że ktoś taki w Stalkerze, czyli dawnym Solarisie, jest w ogóle zatrudniony. Skoro tylko tłumacz podrzuci tekst, szybciutko robi się skład i biegusiem do drukarni. Im prędzej się to wypchnie na papier, tym mniejsza szansa, że treść skwaśnieje w komputerze…
Nim przejdę do zestawu najbardziej denerwujących przykładów niechlujstwa językowego, kilka słów o merytorycznej zawartości zbioru Leibera. Otóż mieści się w nim 15 opowiadań, z czego dwa – a nie jedno, jak stoi w notce okładkowej
1) – były już na język polski tłumaczone. Większość tekstów jest jednak rozczarowująco słaba, i to niezależnie od fatalnej strony językowej przekładu.
Warty uwagi jest z całą pewnością najdłuższy, zamykający książkę „Stwór z głębin Cleveland”, z ludzkością gnieżdżącą się w większości w gigantycznych bunkrach ze względu na coraz sprytniejsze bomby, jakimi obrzucają się strony niesprecyzowanego konfliktu. Bohaterem opowieści jest odmawiający życia pod ziemią pisarz, którego dodatkowym źródłem dochodu jest wymyślanie koncepcji nowych urządzeń. W ten sposób powstaje tzw. łaskotnik (w oryginale tickler, a wiadomo to stąd, że tłumacz przeoczył w jednym miejscu angielskie określenie), z założenia mający być mechanicznym terminarzem z funkcją natarczywego przypominania o zapisanych spotkaniach i wydarzeniach. Dość szybko jednak wynalazek wyradza się w urządzenie do ścisłej kontroli i wręcz tresury członków społeczeństwa. Drugie z dobrych opowiadań to „Kreatywność dla kotów”, należąca do cyklu o kocie Gummitchu (tutaj: Gumisiu, ale oczywiście tłumacz też przegapił w jednym miejscu oryginalne imię), a mówiąca o kocich rozmyślaniach na temat świata po drugiej stronie wodnego odbicia.
Spory potencjał miała także humoreska „Później niż myślisz”, ale tłumacz położył ją wręcz koncertowo. Użył słowa „ręka” zamiast „kończyna”, co w finale powoduje wytrącenie z rytmu lektury (bo o żadnych rękach nie może być tutaj mowy, natomiast o kończynach i owszem), a także nie przetłumaczył umieszczonej na samym końcu tekstu nazwy stworzenia, w oryginalnym zamyśle mającej stanowić mocną puentę całej historii. Dzięki temu czytelnik nie obeznany z językiem angielskim zostaje postawiony przed nierozwiązywalną zagadką, zaś ci, co język znają, co najwyżej zezłoszczą się na translatorskie partactwo. Po krótkiej chwili, niezbędnej do załapania rzeczywistego znaczenia wydrukowanego słowa.
Z pozostałych opowiadań wybija się jeszcze „Chleb nad nami”, oferując dość absurdalne problemy wynikające z napełniania świeżo upieczonych bochenków chleba wodorem zamiast helu bądź dwutlenku węgla. Jak nietrudno się domyślić, tu również są kłopoty z przekładem. Firma, w której pracuje bohater, na ogół zwie się Bufiaste Bochenki, ale od czasu do czasu trafiają się Puszyste Bochenki, Pulchne Bochenki bądź nawet – w liczbie pojedynczej – Bufiasty Bochenek. Żeby nie było, z konkurencyjnym przedsiębiorstwem tłumacz obszedł się podobnie. Mamy więc na ogół Czarodziejski Chleb, ale trafia się i Chleb Czarów.
Reszta tekstów – niekiedy beznadziejnie romantycznych, niekiedy ewidentnie już przestarzałych, adresowanych do czytelnika żyjącego w zupełnie innej epoce – rozczarowuje. „Krzyżyki na chodniku” (krwawa rywalizacja Zmotoryzowanych z centrum Chicago z Pieszymi z przedmieść) jest krótkim, luźnym szkicem nie prowadzącym do jakiejkolwiek zauważalnej konkluzji. „Miła dziewczyna z pięcioma mężami” (żyjący w komunie artysta zostaje przeniesiony porywem wiatru w odległą o stulecie przyszłość) jest wyłącznie zabawą konwencją, i to zabawą pozbawioną głębszego sensu. „Księżyc jest zielony” (mieszkająca w górnej części podziemnego miasta kobieta wpuszcza do domu człowieka z radioaktywnych pustkowi) nieudolnie próbuje grać romantyką, w założeniu mającą stanowić wyraźny kontrast wobec zniszczonego wojną atomową świata. Niestety, tłumaczenie jest tutaj wyjątkowo wyboiste, a ponieważ i drugi obecny na naszym rynku przekład, zamieszczony w periodyku „Coś na Progu” (nr 3/2012), też jest kanciasty, rodzi się podejrzenie – potwierdzone rzutem oka na oryginał – że i tekst pierwotny nie został napisany z jakąś wybitną literacką swadą.
„Stopem w przestrzeni” jest niezbyt ciekawą żonglerką koncepcją schizofrenii w kosmosie (pilot statku kosmicznego tworzy sobie urojonego sobowtóra kolegi, co prowadzi do kłopotów). „Dzień doktora Kometevsky’ego” sprawdziłby się może jako powieść, natomiast jako opowiadanie wypada krótko, blado i szkicowo (Ziemia jest w istocie skorupą maskującą wielki statek obcych). „Spotkanie nazajutrz” morduje czytelnika zawikłaną i mocno nużącą korporacyjną intrygą, której celem jest walka o prezydialny stołek (w świecie po cywilizacyjnej zapaści wiele rzeczy jest robionych wyłącznie na pokaz, byle społeczeństwo czuło się syte i szczęśliwe). „Co on tam robi?” to antyczna już krotochwila z marną puentą (antropolog gości w swoim domu pierwszego Marsjanina kontaktującego się z ziemską cywilizacją). „Runda czasu” denerwuje przerostem formy nad treścią oraz pozostawieniem pomysłu niejako w pół drogi (w Teatrze Czasu pojawiają się kłopoty, gdy zbyt młody na uczestniczenie w pokazie dzieciak – Rzeź/Rzeźnik, ale i Butch, a także… „the Rzeźnik”! – zaczyna wpływać na przebieg seansu). „Wczorajszy dom” oferuje ciekawy pomysł (naukowiec hoduje na wyspie kopię swojej zmarłej ukochanej), tyle że część elementów nie zostaje wcale wyjaśniona, a sam finał jest mocno chaotyczny. „Zły dzień na sprzedawanie” znów – ma niezły wyjściowy pomysł (działanie robota akwizycyjnego) zniszczony jednak wykonaniem, Leiberowi zabrakło bowiem cierpliwości na wymyślenie jakiejś sensownej intrygi i jako fabularny twist zastosował… spadającą znikąd bombę. Ręce po prostu opadają. Jeszcze gorzej jest z króciutkim opowiadaniem „Wielka maszyna”, które można uznać za coś pośredniego między monologiem a esejem o tym, że cały świat to jedna wielka maszyna.
Strasznie przykro mi to pisać, ale radziłbym trzy razy się zastanowić przed utopieniem pieniędzy w „Miłej dziewczynie”…
No i obiecana garść zdań, z jakimi trzeba się mierzyć podczas lektury:
„Być wyrzuconym na brzeg z grupą opuszczonych domków oraz z tuzinem samotnych ludzi w tym samym kłopotliwym położeniu, tylko pogarsza sprawę”. s. 17
„To, co unoszą [wiatry czasu], jest prawie zawsze przeniesiona w daleką przyszłość albo przeszłość”. s. 17
„Tom Dorset wydał jakiś oszołomiony dźwięk”. s. 19
„A tam, otaczając dwie wielkie skalne bryły stał wielookienny dom ranczera z cegły suszonej na słońcu (…)”. s. 22
„Kobalt czynił je [bomby wodorowe] o wiele groźniejszymi, a nie kosztował więcej”. s. 39
„Furia pewnych siebie ludzi, którzy zdali sobie sprawę, że przechytrzył ich los, wrogowie i sami siebie (…)”. s. 39
Szansą na przeżycie atomowego kataklizmu było znalezienie „miejsca, które musi być obficie zaopatrzone w żywność, wodę, energię i klimatyzację”. s. 40
„Hank, związany swymi boleśnie nauczonymi zwyczajami i jeszcze czymś innym, nie był w stanie się poruszyć”. s. 56
„(…) ja wyświetlałem sobie jakąś książkę albo po prostu wracałem do kółek obracających mi się w głowie pod słabe stukanie światła gwiazd o kadłub statku”. s. 61
„Z początku myślałem, że cała sprawa może być formą wyładowania się bez pogwałcenia kodeksu zawsze miłego chłopca – tak szczęśliwi mężowie przeklinają w łazience – ale potem przyszła jajecznica”. s. 62
„Frieda z odrobiną kobiecej bezradności okazywała więcej niż zwykle zainteresowania swej biznesowej głowy”. s. 92
„Sprawdzona parokrotnie okazała się tylko możliwość, którą Lunarna Jedynka czuje się zobowiązana ujawnić”. s. 93 – doprecyzuję tylko, że Lunarna Jedynka, niekiedy zwana Księżycową Jedynką, to obserwatorium astronomiczne.
„Mijają setki milionów lat. Nie wydają się nam czymś więcej niż pijanym godzinom w więzieniu”. s. 95
„Właśnie wtedy światło TV, „wielka nowina” błysnęło błękitem i dziewczyna włączyła audio”. s. 99
„Stado wron podniosło się z drzew pobliskiego pasa ochronnego, gdy zbliżył się do nich lot bochenków”. s. 112
„Jakaś czarnowłosa gospodyni śledziła ich lot przez ogrodzenie od podwórka”. s. 112 – patrzyła z ogrodzonego podwórka, patrzyła przez ogrodzenie podwórka, czy przez ogrodzenie następował tzw. lot?
„Parafianie wiejskiego kościoła otwartych ścian, wstając, by wyrecytować najbardziej znaną z chrześcijańskich modlitw, dotarli właśnie do prośby o chleb powszedni, kiedy jakiś odłam eskadry bochenków, wymuszony przez błądzący wiatr albo przez brak naturalnej zdolności do utrzymywania się w powietrzu, wylądował cicho jak promienie słońca między pełnymi wdzięku filarami części ołtarzowej budynku”. s. 113
„(…) zegar w jego umyśle obudził go co do minuty albo prawie”. s. 134
„Sto mil ponad jonosferą rakieta na Marsa wyłączyła paliwo i opadła z gracją na orbitę (…)”. s. 141
„Willard spojrzał groźnie, a potem powalczył o zdjęcie swego bezkształtnego płaszcza (…)”. s. 154
„Chodnik dwukrotnie zmieniający się w windę zwrócił się ku opalizującym drzwiom, które otworzyły się tak samo cicho jak te pod nimi. Chodnik zatrzymał się na progu, ale pęd przeniósł go kilka kroków w głąb pomieszczenia. Stanął i rozejrzał się”. s. 155 – żeby nie było: to jest cały, kompletny akapit.
„Jego nerwowość z patrzenia na dwunastu fizyków rakietowych – uczucie, które musiał przyznać, było nieoczekiwanie duże – otwierało drogę do niecierpliwości”. s. 157
„Nie poruszył się, dopóki jakiś cichy dźwięk nie poruszył jego zamyślenia i zdał sobie sprawę, że jedna z dziewcząt szepcze jakieś wezwanie do drzwi”. s. 158
„W mroku pamięci infiltrował w głąb aż do dnia, gdy jego nauczyciel matematyki powiedział mu bardzo lekceważąco, że jego cudowne fantazje, które lubił czytać i gromadził przy swoim łóżku, nie były wcale prawdziwą nauką, ale sensacyjnymi pretensjami”. s 159
„Morton Opperly podniósł wzrok znad arkusza zgrabnie wypisanych równań na Willarda Farquara, który jakimś sposobem przybrał postawę równowagi”. s. 160
„Czy naprawdę myślisz, że mógłbyś szefować profesjonalistom, dotrzymać mentalnego kroku w intelektualnym melee?” s. 165
„– Nie możesz podróżować z punktu widzenia – sprzeciwił się Hal – a tym właśnie jest ten bąbel”. s. 208
„Ubrana była w białą jedwabną sukienkę, opadającą wprost z kwadratowego kołnierzyka do wysokości bioder, co sprawiało, że spódniczka wydawała się bardzo krótka”. s. 219
„– Czy wie pani coś o dziewczynie z okolicy o nazwisku Mary Alicja Pope?” s. 229
„Wyszczerzył zęby w uśmiechu, podskoczył, na chwilę zastygł w bezruchu, po czym podbiegł do ściany”. s. 288 – ilekroć czytam to zdanie, widzę faceta, który podskakuje i na chwilę zawisa w powietrzu.

1) Wbrew pozorom jest to błąd zdumiewający, bowiem wydawca równolegle prowadzi sieciową Encyklopedię Fantastyki, tam zaś akurat w tym przypadku doskonale widać, co i kiedy wyszło…
Dziękuję za ostrzeżenie. Uwielbiam Fritza, ale przy takim tłumaczeniu, i to jeszcze nie zawsze najlepszych opowiadań, musiałbym chyba do czytania pobrać dozę napojów rozweselających aby osiągnąć odrobinę szczęścia. A jak wszystkim wiadomo:
„- Szczęście to nazwa drinku w pobliskim barze”