Jeśli ktoś taki, jak Andrzej Kobar, istniał naprawdę – okazał się twórcą tylko jednej mikropowieści. Wielce prawdopodobne więc, że jest to po prostu pseudonim jakiegoś uznanego autora, który postanowił sobie nieco dorobić, pisząc kryminał, a jednocześnie chcąc zachować anonimowość. „Zielony volkswagen” ukazał się pierwotnie w 1963 roku i nawiązywał do peerelowskiej propagandy, która nakazywała w niemal każdym Niemcu zza żelaznej kurtyny widzieć byłego nazistowskiego zbrodniarza.
PRL w kryminale: Naziści w dzielnicy czerwonych latarni
[Andrzej Kobar „Zielony volkswagen” - recenzja]
Jeśli ktoś taki, jak Andrzej Kobar, istniał naprawdę – okazał się twórcą tylko jednej mikropowieści. Wielce prawdopodobne więc, że jest to po prostu pseudonim jakiegoś uznanego autora, który postanowił sobie nieco dorobić, pisząc kryminał, a jednocześnie chcąc zachować anonimowość. „Zielony volkswagen” ukazał się pierwotnie w 1963 roku i nawiązywał do peerelowskiej propagandy, która nakazywała w niemal każdym Niemcu zza żelaznej kurtyny widzieć byłego nazistowskiego zbrodniarza.
Andrzej Kobar
‹Zielony volkswagen›
W latach 60. ubiegłego wieku niechęć społeczeństwa polskiego do Niemców była ogromna. Partia komunistyczna, chcąc legitymizować swoją władzę i odgrywać rolę jedynego skutecznego gwaranta naszej niepodległości i granic zachodnich, często grała więc na nucie antyniemieckiej. Rząd w Bonn przedstawiano jako pogrobowców Adolfa Hitlera, którzy marzą tylko o tym, aby odebrać Polsce Ludowej Śląsk i Pomorze. Nie da się ukryć, że podobne hasła często trafiały na podatny grunt, znajdując także aprobatę w literaturze, a zwłaszcza w filmie epoki Władysława Gomułki – vide „Dwaj panowie N” (1961) Tadeusza Chmielewskiego, „Czas przeszły” (1961) Leonarda Buczkowskiego czy „Ostatni świadek” (1969) Jana Batorego. W każdym ze wspomnianych obrazów Republika Federalna Niemiec przedstawiana była jako spadkobierczyni III Rzeszy i zaprzysięgły wróg miłującego pokój Układu Warszawskiego. Szczególnie straszono Polaków założonym w Bonn jeszcze w 1957 roku Związkiem Wypędzonych.
W tym celu nie trzeba było zresztą jakoś szczególnie się gimnastykować, skoro na przełomie lat 50. i 60. jego prezydentem był Hans Krüger – wcześniej członek NSDAP, uczestnik puczu monachijskiego, oskarżany o współudział w egzekucjach w chojnickiej „Dolinie Śmierci” w pierwszych miesiącach okupacji niemieckiej. Te antypatie przenikały również do literatury lżejszego kalibru – licznych książek sensacyjnych i kryminalnych. Na przykład do wydanego w 1963 roku „Zielonego volkswagena” niejakiego Andrzeja Kobara. Z dużym prawdopodobieństwem, graniczącym niemal z pewnością, można stwierdzić, że był to pseudonim. Ale czyj? Być może odpowiedź na to pytanie znajduje się w archiwach Instytutu Wydawniczego „Pax”, które opublikowało książkę w serii „Biblioteczka Ziem Zachodnich”. Biorąc pod uwagę profil wydawcy, całkiem realny jest fakt, że autorem mikropowieści był któryś z pisarzy katolickich i narodowych blisko związanych politycznie z Bolesławem Piaseckim, który stał na czele Stowarzyszenia „Pax” od chwili jego założenia w 1947 do swojej śmierci w 1979 roku.
Który? Wybór mamy spory. Wszak kryminały pisali pod pseudonimami tak uznani literaci, jak Andrzej Wydrzyński (jako Artur Morena), Maciej Słomczyński (Joe Alex, Kazimierz Kwaśniewski), Adam Bahdaj (Dominik Damian), Aleksander Minkowski (Marcin Dor, Adrian Czobot) czy zmarły na początku września tego roku „ojciec chrzestny” kapitana Żbika
Władysław Krupka (Władysław Krupiński). Ba! nawet czołowy twórca „powieści milicyjnej” Jerzy Edigey naprawdę nazywał się inaczej – Korycki. Zapewne żaden z nich nie był Andrzejem Kobarem. Więc kto?! Trop „katolicki” nie jest wcale taki fantastyczny. Wydaje się uzasadniony co najmniej z dwóch powodów – uprawdopodabniają go bowiem wydawca, czyli „Pax”, oraz pojawiający się w książce wątek księdza, który w przybyłym do Polski turyście Kurcie Wobergu rozpoznaje byłego porucznika Gestapo odpowiedzialnego za zbrodnie w leżącym gdzieś na wschodzie Polski miasteczku N.
Konstrukcja fabuły jest całkiem zgrabna i ponętna; gdyby tylko nie zawiodło wykonanie, mielibyśmy do czynienia z bardzo zajmującą opowieścią kryminalną. Otóż osiemnaście lat po wojnie w hamburskim St. Pauli, znanym jako „dzielnica czerwonych latarni”, spotyka się trzech wspólników zbrodni. Miejsce wybrane przez autora zapewne nie jest przypadkowe – ma dowodzić upadku moralnego byłych nazistów, którzy najlepiej czują się wśród wszelakiej maści prostytutek. Ważniejsze jednak jest to, co planują. Chcą – skoro sytuacja polityczna poprawiła się na tyle, że już można – przyjechać do Polski, wydobyć ukryty w czasie wojny skarb (pochodzący oczywiście z rabunku) i nielegalnie przerzucić go przez dwie granice: polsko-enerdowską oraz wschodnio- i zachodnioniemiecką. Szczególnie trudne wydaje się wywiezienie zdobyczy, wymagałoby bowiem wyprowadzenia w pole strażników granicznych i celników aż dwóch państw szczególnie ciętych na Niemców z Zachodu.
Mimo obiektywnych przeszkód, trójce eksnazistów udaje się w końcu wymyślić coś, co – jak się zdaje – gwarantuje końcowy sukces. W tym celu Woberg odwiedza najpierw Szczecin, w którym jeszcze przed wojną jego ojciec wybudował dom, a następnie jedzie na Śląsk (do Gliwic), skąd pochodził pewien młody chłopak powołany pod koniec wojny do służby w Wehrmachcie. Losu III Rzeszy nie zdołał on wprawdzie w cudowny sposób odmienić, ale przynajmniej teraz ma szanse przysłużyć się trzem jej pogrobowcom. I pewnie nobliwy Kurt nie wzbudziłby niczyich podejrzeń, gdyby nie pewien trochę wścibski chłopiec, ponad swój wiek dojrzały i namiętnie czytający książki o Sherlocku Holmesie. W dużej mierze tym razem to on wyręcza dzielnych milicjantów, których rola została w „Zielonym volkswagenie” ograniczona do minimum. Co poniekąd może być kolejnym dowodem na katolickość autora mikropowieści i jego niechęć do stróżów porządku. Owszem, oni także się pojawiają, ale nie mają mocy sprawczej. Na upartego można by nawet stwierdzić, że zaliczają sporą wpadkę.
Z jednej strony Andrzej Kobar robi wszystko, aby nie gloryfikować Milicji Obywatelskiej, z drugiej natomiast stara się, jak może, podkreślać dokonania Polski Ludowej. Nawet śmiertelni jej wrogowie na kartach „Zielonego volkswagena” przyznają, że to cywilizowany, europejski kraj. Jeden z nich (Heinz) mówi: „Poza tym dziś już niewielu stamtąd wyjeżdża. Mają nieźle. Praca, ubezpieczalnie, sanatoria, urlopy”. Wrażenie musi też robić widziany oczyma Woberga Szczecin: „Miasto uderzyło Kurta zielenią, rozmachem i perspektywą. (…) było dziwnie lekkie, wdzięczne, eleganckie. «Ani śladu gruzów» – myślał (…). Szerokie bulwary odpryskiwały od gwiaździstych placów jak promienie maleńkich słońc. (…) Mijały go pary trzymające się za rękę, objęte wpół. Stukały wysokie obcasy dziewczyn”. Wprawdzie znajduje się jeden człowiek, który po latach pragnie opuścić Polskę i wyjechać do RFN, ale – po pierwsze – jest szalony, a po drugie – został zmanipulowany i okłamany przez byłych nazistów.
Ciekawostką jest, że najlepiej wypadają te fragmenty książki, których akcja rozgrywa się w Hamburgu. Możliwe więc, że autor dobrze znał zachodnioniemieckie realia, a to portowe miasto w szczególności. Nieźle też Kobar poradził sobie z przewrotnym finałem całej historii. Co zatem zawiodło? Naiwne rozwinięcie akcji, czyli praktycznie to wszystko, co rozgrywa się w Polsce. W tych fragmentach w oczy rzuca się przede wszystkim pośpiech, jakby pisarzowi udzieliła się nerwowość Woberga i obaj pragnęli tylko tego, żeby jak najszybciej przekroczyć Odrę. Mało przekonująco wypada też wątek księdza (za dużo w nim zbiegów okoliczności), chociaż sam pomysł, aby jakoś skonfrontować Kurta z jego zbrodniczą przeszłością, był przedni. Portrety psychologiczne postaci są, niestety, zaledwie zarysowane; przy odpowiedniej obróbce dałoby się z tego na pewno wyciągnąć znacznie więcej – zarówno z korzyścią dla czytelnika, jak i samego autora, który być może nie musiałby się wtedy ukrywać pod pseudonimem.