Kryminały cieszyły się w Polsce Ludowej tak dużą popularnością, że ukazywały się nie tylko w formie książek, ale również w prasie codziennej jako powieści w odcinkach. Praktycznie każda ciesząca się wzięciem popołudniówka poczytywała sobie za punkt honoru drukować prozę detektywistyczną. W takiej właśnie formie – jako tak zwany „gazetowiec” – ukazała się w 1948 roku na łamach „Kuriera Szczecińskiego” „Zielona granica” Zygmunta Sztaby.
PRL w kryminale: „Mściciele” jak psy na słoninę
[Zygmunt Sztaba „Zielona granica” - recenzja]
Kryminały cieszyły się w Polsce Ludowej tak dużą popularnością, że ukazywały się nie tylko w formie książek, ale również w prasie codziennej jako powieści w odcinkach. Praktycznie każda ciesząca się wzięciem popołudniówka poczytywała sobie za punkt honoru drukować prozę detektywistyczną. W takiej właśnie formie – jako tak zwany „gazetowiec” – ukazała się w 1948 roku na łamach „Kuriera Szczecińskiego” „Zielona granica” Zygmunta Sztaby.
Zygmunt Sztaba
‹Zielona granica›
„Gazetowce” to był swoisty fenomen peerelowskiej prasy. Trudno byłoby zapewne dzisiaj zliczyć, ile opowiadań i powieści ukazało się jedynie w takiej formie, bez swoich książkowych odpowiedników. Większość z nich przepadłaby bezpowrotnie, gdyby nie inicjatywa członków Klubu MOrd – a zwłaszcza jego prezesa, antykwariusza Grzegorza Cieleckiego – którzy postanowili przeglądać stare roczniki gazet (zarówno tych ogólnopolskich, jak i regionalnych) i wyszukiwać w nich wiekopomne dzieła pisarzy, których nazwiska dziś już niemal nikomu nic nie mówią. Choć zdarzało się, że powieści w odcinkach dla różnych „Kurierów…”, „Dzienników…” czy „Nowin…” produkowali również uznani twórcy kryminałów. Jak na przykład Zygmunt Sztaba, który rozpoczął karierę beletrystyczną tuż po wojnie i zdążył nawet – krótko przed zadekretowaniem socrealizmu w literaturze – wydać w prywatnych oficynach (w drugiej połowie lat 40. XX wieku jeszcze takie istniały) dwie historie sensacyjno-szpiegowskie: „
Eryk Müller poszukuje siostry” (1946) oraz „
Giełda przestaje notować” (1947).
Trzecią sprzedał już gazecie. Mówiąc konkretnie: „Kurierowi Szczecińskiemu”. Popołudniówce, która zaczęła ukazywać się w obecnej stolicy Pomorza Zachodniego 7 października 1945 roku, czyli w momencie, kiedy miasto od trzech miesięcy formalnie znajdowało się pod polskim zarządem, ale jego ostateczna przyszłość wciąż była niepewna. „Kurier…”, co ciekawe, ukazuje się do dzisiaj, ale od ćwierć wieku jest już dziennikiem porannym. Powieść Sztaby ukazywała się na łamach gazety w 1948 i aż do 2016 roku nie miała edycji książkowej. Przypomniało ją po prawie siedmiu dekadach, powołane do życia przez szefostwo Klubu MOrd, Wydawnictwo Wielki Sen. I chociaż „Zielona granica” nie jest arcydziełem prozy detektywistycznej, to jednak pod wieloma względami zasługuje na szczególną uwagę. Przede wszystkim dlatego, że jej fabuła jest mocno zatopiona w środowisku lokalnym. Akcja rozgrywa się bowiem w Szczecinie, który nie jest tylko miejscem na mapie, ale także jednym z głównych bohaterów powieści. Wszystko wskazuje na to, że Sztaba dobrze poznał miasto – albo przebywał w nim przez jakiś czas, albo los rzucił go tam na dłużej.
Powieść w odcinkach miała swoją specyfikę. Często powstawała z dnia na dzień; przystępując do pracy nad nią, autor mógł nie wiedzieć ani nawet nie przewidywać, jak potoczy się intryga i ile „odsłon” doczeka się stworzona przez niego historia. Bywało, że reagował on bieżąco na to, co działo w kraju czy na świecie – wszystko po to, aby uchwycić rzeczywistość na gorąco, zbliżyć się do odbiorcy, dać mu poczucie współuczestnictwa w opisywanych wydarzeniach. Dla czytelników „Kuriera Szczecińskiego” lektura „Zielonej granicy” musiała być nadzwyczaj zajmująca – całkiem możliwe, że dostrzegali w niej echa tego, co rozgrywało się na co dzień na ulicach miasta, o którym nawet po latach funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej wspominali, że było jednym z najniebezpieczniejszych w kraju. Nie zdziwiłoby mnie także, gdyby okazało się, że pojawiające się w powieści postaci były wzorowane na autentycznych osobach.
Pierwszy rozdział opowieści rozgrywa się jednak z dala od Szczecina – w niemieckim mieście Altstadt, gdzie wśród studenckiej społeczności aktywnie działa neonazistowska organizacja „Mściciele”. Tworzą ją byli członkowie Hitlerjugend, którym marzy się powstanie IV Rzeszy. „Mścicielom” patronuje, jak możemy się domyślać, pracownik naukowy miejscowego uniwersytetu, doktor Ewa Klausner, która udała się właśnie do frankistowskiej Hiszpanii w celu nadzorowania poligonowych prób specjalnego przeciwlotniczego karabinu maszynowego „Pantera” oraz sprowadzenia do Niemiec pierwszej partii pocisków rakietowych „Caudillo I” („caudillo” to używany w Hiszpanii od czasów średniowiecznych tradycyjny termin oznaczający przywódcę politycznego bądź wojskowego, tytuł ten przyjął również generał Francisco Franco). Wszystko to natomiast po to, aby rozpętać nową – tym razem zwycięską – wojnę na kontynencie, głównie przeciwko komunistycznej Polsce i Związkowi Radzieckiemu.
Członkowie organizacji nie najlepiej jednak radzą sobie z konspiracją, w efekcie zostają zinfiltrowani przez polskiego agenta i aresztowani. Niestety, nie wszyscy – w ostatniej chwili udaje się uciec przywódcy „Mścicieli” Erwinowi Schneiderowi, który najpierw dociera do Augsburga, a potem do Berlina, gdzie spotyka się z sympatyzującym z nazistami doktorem Emanuelem Dietrichem. Erwin prosi go o wsparcie finansowe – „marne” 10 tysięcy dolarów, za które odbudowałby organizację w innym miejscu. Dietrich obiecuje mu nawet dziesięć razy tyle. Ale pieniądze te trzeba dopiero zarobić. Jak? Na przemycie do i z Polski przez tytułową „zieloną granicę”. Sam pomysł zarobienia kokosów na kontrabandzie zdaje się oczywisty, ale w szczegółach Zygmunt Sztaba jednak się gubi. Każe bowiem zaprzysięgłemu wrogowi państwa polskiego przemycać na wschodni brzeg Odry przeróżne produkowane w Niemczech bądź pochodzące z demobilu towary, których w kraju rządzonym przez komunistów brakuje, a na drugą stronę rzeki sprowadzać tłuszcze, czyli masło, słoninę, margarynę…
Niezły interes, prawda? Motocykle wojskowe za masło, żyletki za słoninę. Bolesław Bierut tak naprawdę powinien Schneidera uhonorować jakimś państwowym odznaczeniem! Tym bardziej że Erwin angażuje się w swoje nowe zajęcie bez reszty, a że talentów organizacyjnych odmówić mu na pewno nie można – szybko monopolizuje przemyt w okolicach Szczecina, skutecznie kosząc całą konkurencję po obu stronach granicy. Ambitny Niemiec nie przewidział tylko jednego – że na jego drodze ponownie stanie słynny w całej Polsce zdemobilizowany żołnierz II Korpusu (można się jedynie domyślać, że chodzi o armię Władysława Andersa, bo wprost nazwisko generała nie pada), porucznik Tomasz Redlina. Dlaczego ponownie? Bo to właśnie on odegrał rolę prowokatora i przyczynił się do rozbicia „Mścicieli”. Schneider pała do niego ogromną nienawiścią i tym bardziej jest zmotywowany, aby zemścić się na Polsce w ogóle, a na przebiegłym agencie w szczególności.
Redlina natomiast, który do Szczecina trafia przypadkowo (dzieje się to za sprawą kolegi z czasów studiów), postanawia pomóc kapitanowi Molendzie, dowódcy miejscowego oddziału Wojsk Ochrony Pogranicza. Ma on bowiem poważne problemy z ukróceniem zorganizowanego na masową skalę przez nieznaną wcześniej grupę przestępczą przemytu. Każda para rąk i każda głowa, zwłaszcza tak światła – są więc dla niego na wagę złota. Zygmunt Sztaba dodatkowo zadbał o podniesienie atrakcyjności powieści, wprowadzając na jej karty piękną Lalę Biernacką, córkę szanowanego w Szczecinie adwokata i społecznika, która wpada w oko zarówno Molendzie, jak i Redlinie. Ale która ma także… oficjalnego narzeczonego – Stefana Nabierskiego, niezgorszego cwaniaczka. Gdyby nie powojenne, komunistyczne realia, można by pomyśleć, że mamy do czynienia z sanacyjnym romansem sensacyjnym. Zresztą trudno mieć wątpliwości co do tego, że Sztaba pisząc „Zieloną granicę”, wzorował się na wydawanych przed 1939 roku książkach Stanisława Wotowskiego, Urke Nachalnika czy Adama Nasielskiego.
W „Zielonej granicy” nie brakuje naiwności i schematów, jak również zdecydowanie nazbyt szczęśliwych dla Redliny i Molendy zbiegów okoliczności. Pamiętajmy jednak, jak powstawała ta powieść. Autor, chcąc pozyskać jak najwięcej czytelników, musiał dbać o to, aby każdy odcinek kończył się zawieszeniem akcji w atrakcyjnym momencie; nie mógł pozwalać sobie na rozwlekłe opisy, długie dialogi ani rozbudowane portrety psychologiczne bohaterów. Musiał ciąć precyzyjnie. Jak chirurg. Na szczęście miał głowę do wymyślania intrygujących zwrotów fabuły – i to ratuje jego dzieło. Zaskoczeniem może być natomiast fakt, że „Zielona granica” zawiera niewielką, jak na 1948 rok, dawkę propagandy prokomunistycznej. Znacznie więcej jest uszczypliwości i sarkazmu pod adresem Niemców, którzy ponownie (jak w „
Eryk Müller poszukuje siostry”) dają się klasycznie wyprowadzić w pole. Wiele też pozostawiają do życzenia ich zdolności do działania w konspiracji. Cóż, czerpiąc wiedzę na temat nazistów z powieści Sztaby, moglibyśmy być pewni, że podbiwszy III Rzeszę, bez problemu podporządkowalibyśmy sobie cały kraj. Żaden niemiecki ruch oporu nie miałby szans. Nawet bez represji z naszej strony.