„Dom na klifie” można w skrócie określić jako powieść obyczajową z wątkiem ekologicznym i pacyfistycznym. Niestety, autorka nie ustrzegła się zgranych schematów.
Dla rozrywki i zadumy
[Michelle Gable „Dom na Klifie” - recenzja]
„Dom na klifie” można w skrócie określić jako powieść obyczajową z wątkiem ekologicznym i pacyfistycznym. Niestety, autorka nie ustrzegła się zgranych schematów.
Michelle Gable
‹Dom na Klifie›
Jak przeczytamy w posłowiu, ta książka opiera się na prawdziwych wydarzeniach związanych z erozją wybrzeża morskiego w Siasconset na najdalej wysuniętym na wschód cyplu wyspy Nantucket w stanie Massachusetts w USA. Michelle Gable pisze o pięknych rezydencjach znajdujących się na wyspie, które za sprawą erozji i osuwania się klifów – niszczeją. Mieszkańcy próbują je ratować na różne sposoby – o czym przeczytamy między innymi właśnie w „Domu na Klifie”.
Bess Codman wraca z Kalifornii, gdzie pracuje jako lekarka, do rodzinnej posiadłości na wyspie Nantucket, by wreszcie przemówić do rozsądku matce: dom nie nadaje się do zamieszkania, trzeba się stamtąd możliwie jak najszybciej wyprowadzić, bo przebywanie w nim zagraża życiu, ze względu na osunięcia gleby. Tymczasem matka Cissy nie chce o tym słyszeć i opóźnia moment wyprowadzki, jak tylko jest to możliwe.
Rodzinny dom oczywiście ma swoją długą historię, jest przede wszystkim związany z młodością Ruby, babki Bess. Autorka prowadzi narrację w dwóch perspektywach czasowych i pozwala nam zajrzeć do Domu Na Klifie w latach 40. XX wieku. To okres tuż przed atakiem Japonii na Pearl Harbour, który dla Amerykanów oznaczał wybuch wojny. Nie wszyscy jeszcze wierzą w to, że coś się wydarzy, Europa jest przecież daleko. Trwają więc przyjęcia, rozgrywają się mecze tenisowe, młodzi ludzie snują plany małżeńskie… Ale gdzieś w tle groza wojny już się czai: ten czy ów mąż i syn zapowiada, że zgłosi się do wojska na ochotnika.
Trzeba ten wątek retrospektywny uważnie i cierpliwie czytać – bo to, co najważniejsze może nam umknąć wśród nadmiaru paplaniny i mało istotnych wydarzeń, w których bierze udział młoda Ruby oraz jej przyjaciele (tu mamy, niestety, sporo dłużyzn). Na dalekim planie pojawia się między innymi nawet rodzina Kennedych. To, co istotne zresztą i najpoważniejsze – wydarzy się na końcu, przypominając przy okazji, jakim złem jest wojna, i to niezależnie od tego, czy toczy się blisko nas czy też na innym kontynencie. Surowa obyczajowość lat połowy ubiegłego stulecia wyrządzała także ludziom zło innego rodzaju – śmierć cywilną za to, co nie było ich winą.
Sporo dzieje się też w życiu Bess, i to nie tylko dlatego, że ma ona problem z namówieniem matki do wyprowadzenia się z domu. Między rodzicami relacje są skomplikowane i wszystko wskazuje na to, że Bess będzie musiała stawić im czoło. Nie tylko zresztą tej sprawie, która – jak się przekonamy – rozwiąże się dosyć nieoczekiwanie. Widać, że autorka ma wyczucie komizmu, choć nie wybrzmiewa to w powieści w dostateczny sposób.
Michelle Gable sięgnęła też, niestety, po mocno wyświechtany schemat: oto główna postać wraca w rodzinne strony i zastaje na miejscu swoją dawną miłość. No proszę, jak to zadziwiająco nic się nie zmieniło i dalszy ciąg toczy się właściwie od miejsca, w którym dawniej – i to aż kilkanaście lat temu! – wszystko się przerwało. Kto by pomyślał, że można znów w to wejść jak w stare wygodne buty… Jeśli chodzi o Bess, pojawiają się u niej pewne trudne do rozwiązania problemy i nie jest jej łatwo zwrócić się w stronę przeszłości.
Słabą stroną powieści jest też to, że oba prowadzone równolegle wątki: ten z przeszłości oraz współczesny mało przekonująco wiążą się ze sobą, punkty się nie spotykają, nie dochodzi do żadnego rozwiązania, przesilenia. Jest dom, który od pokoleń należy do rodziny. Jego mieszkańcy prowadzili księgę gości (poznajemy niektóre ich wpisy), ale to stanowczo zbyt mało, poza tym, że zapiski z tej kroniki stanowią ciekawe urozmaicenie narracji. Nawet postać Cissy nie spaja wszystkiego w zadowalający sposób. Natomiast to, jak wykorzystał księgę gości Evan w przeszłości i teraźniejszości raczej pominę milczeniem. Miało być romantycznie i oryginalnie, a wyszło ckliwie, by nie rzec, kiczowato.
Szkoda też, że tak mocno na uboczu pozostały kwestie, które mogły znaleźć w powieści bardziej poczesne miejsce: problem przemocy domowej oraz współpraca mieszkańców Sconset na rzecz ratowania wybrzeża wyspy przed zniszczeniem. W tej sprawie mocno działa Cissy, ale można to było w powieści pokazać o wiele szerzej. Na pewno zdobyłaby sympatię czytelnika o wiele wcześniej niż na zakończenie. Jako książkowa bohaterka prezentuje się jednak nieźle i nietuzinkowo, tak samo brat Ruby, Toppy. Sporo tu ekstrawagancji i humoru, a pod koniec okazuje się jednak, że humoru przez łzy. Ciekawą postacią jest też Hettie, przyjaciółka Ruby, choć też sprawia wrażenie nie do końca wykorzystanej przez autorkę.
Duże zastrzeżenia można mieć natomiast do postaci Evana, tak stereotypowo bajkowego księcia spod znaku „jestem cały dla ciebie”, że można dostać mdłości. Niewiele też wynika z faktu, że Bess jest z zawodu lekarką. Uwaga do tłumaczki: „afghan” to nie jest „kocyk w afgański wzór”, tylko po prostu koc (lub narzuta) wykonane ręcznie na szydełku lub na drutach. Wzorem jest tu po prostu układ w pasy lub kratę (zależnie od koloru lub ściegu).
Powieść tę da się jednak „łyknąć” jednym tchem i co nieco się rozerwać, a nawet zadumać, że oto tytułowy „klif”, przynoszący niepewność i poczucie nietrwałości, może być metaforą życia książkowych postaci, ale i każdego z nas. Jako ciekawostkę można też przypomnieć, że wyspa Nantucket nie po raz pierwszy występuje w amerykańskiej literaturze: toczy się tu akcja na początku „Moby Dicka” Henry’ego Melville’a, rozgrywają się tu również „Przygody Artura Gordona Pyma”, powieści, której autorem jest Edgar A. Poe. „Dom na Klifie” na tak wysoką półkę z klasyką jednak raczej nie ma szans.