W latach 1955-1956 Andrzej Piwowarczyk napisał trzy opowiadania i powieści o kapitanie Glebie, odważnym i inteligentnym funkcjonariuszu Milicji Obywatelskiej, który rozwiązuje najbardziej nawet skomplikowane zagadki kryminalne. Jest przy tym człowiekiem empatycznym i sprawiedliwym, czego najdobitniej dowodzi na kartach pisanych w trakcie październikowej Odwilży „Maszkar”.
PRL w kryminale: Kompletny bałagan, w którym nie chce się żyć
[Andrzej Piwowarczyk „Maszkary” - recenzja]
W latach 1955-1956 Andrzej Piwowarczyk napisał trzy opowiadania i powieści o kapitanie Glebie, odważnym i inteligentnym funkcjonariuszu Milicji Obywatelskiej, który rozwiązuje najbardziej nawet skomplikowane zagadki kryminalne. Jest przy tym człowiekiem empatycznym i sprawiedliwym, czego najdobitniej dowodzi na kartach pisanych w trakcie październikowej Odwilży „Maszkar”.
Andrzej Piwowarczyk
‹Maszkary›
Połowa lat 50. XX wieku była dla Andrzeja Piwowarczyka, jeśli chodzi o twórczość prozatorską, okresem szczególnie aktywnym. Twórca postaci kapitana Gleba, funkcjonariusza Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej w Warszawie, w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy napisał, a następnie zaprezentował jako słuchowiska radiowe, wreszcie wydał w formie książkowej trzy historie opowiadające o śledztwach prowadzonych przez zdolnego oficera. Pierwszą był „
Stary zegar”, następnie „
Królewna?!”, wreszcie „Maszkary”, które, zgodnie z autorską adnotacją, powstały jesienią 1956, natomiast na sklepowe półki trafiły nakładem Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej w następnym roku. Zdobiła je kapitalna, pełna niepokoju okładka, bez wątpienia pozostawiająca dużo lepsze wrażenie niż ta, którą zaprojektował Jacek Szymański na potrzeby ubiegłorocznej reedycji dokonanej przez CM.
Porównując ze sobą kryminały Piwowarczyka, nietrudno dostrzec, że robił on szybkie i spore postępy. Każda kolejna historia była znacząco dłuższa od poprzedniczki, a ta ostatnia – na dodatek – zdecydowanie najlepsza od strony fabularnej i warsztatowej. Pierwotnie ukazała się jako powieść w odcinkach, pod tytułem „Zginął człowiek”, w ukazującym się od lutego 1945 roku w Sosnowcu regionalnym „Dzienniku Zachodnim” (w numerach od pięćdziesiątego szóstego do sto dwudziestego szóstego). Na potrzeby wydania książkowego pisarz wprowadził poprawki, które – jak można sądzić – wyszły dziełu na lepsze. Chociaż schemat pozostał ten sam. Ponownie więc z kapitanem Glebem spotyka się dziennikarz stołecznej gazety – alter ego Piwowarczyka – który prosi go o „sprzedanie” jakiejś interesującej dla czytelników sprawy kryminalnej. Milicjant ma już taką w „rękawie”, więc z miejsca zaczyna snuć swoją opowieść. Co, jak się okaże w finale, zajmie mu „bite dziesięć godzin”. Do piątej rano.
Chociażby z tego faktu możemy wyciągnąć wniosek, jak intrygujące musiało być to śledztwo. I rzeczywiście było. Dobrze przynajmniej, że panowie spotkali się w godnym miejscu (najpierw w barze Hotelu Polonia w Alejach Jerozolimskich, po czym przenieśli się do mieszkania dziennikarza na warszawskim Mirowie), a nie w jakiejś podrzędnej knajpie. Tym razem w swej retrospekcji Gleb cofnął się do 1951 roku, czyli epoki szalejącego stalinizmu, choć na kartach książki opisów komunistycznego terroru oczywiście nie uświadczymy. Aczkolwiek pracując nad „Maszkarami” w tym samym czasie, kiedy w Polsce Ludowej dokonywał się ostry polityczny zwrot, związany z powrotem do władzy Władysława Gomułki, Andrzej Piwowarczyk pozwolił sobie na kilka zaskakujących – i dość odważnych – obserwacji natury społeczno-politycznej. Wykorzystał po prostu odpowiedni moment, by przypodobać się czytelnikom i zyskać na wiarygodności.
Przejdźmy jednak do meritum. Jest lipiec 1951 roku; kapitan Gleb szykuje się na pierwszy od dłuższego czasu urlop, który zamierza spędzić w ośrodku wypoczynkowym w Międzyzdrojach. Gdy matka pakuje mu walizkę (sic!), on już oczyma wyobraźni widzi siebie pływającego w Bałtyku i nadrabiającego zaległości w czytaniu nowości literackich. Jak można się domyślać, szybko okazuje się, że z urlopu niewiele wyjdzie. Dowiedziawszy się bowiem o celu podróży kapitana, jego przełożony zleca mu przyjrzenie się pewnej sprawie, która wydarzyła się niemal po sąsiedzku, to jest w Szczecinie. I jak tu odmówić majorowi, którego prośba bądź sugestia jest tak naprawdę niewypowiedzianym oficjalnie rozkazem. Gleb postanawia więc zmienić nieco plany wakacyjne i odwiedzić kolegów po fachu w stolicy Pomorza Zachodniego, pomóc im w ekspresowym tempie rozwiązać zagadkę kryminalną, a potem szybko skoczyć nad morze i pławić się w słodkim nicnierobieniu.
Czego dotyczy sprawa? Zaginięcia człowieka – Feliksa Kojro, trzydziestojednoletniego inżyniera pracującego przy odbudowie portu szczecińskiego, który w dniu swego tajemniczego zniknięcia otrzymał w pracy premię za pomysł racjonalizatorski. Chwaląc się żonie przez telefon nagrodą finansową, obiecał, że wróci do domu jak zwykle, czyli na siedemnastą. I nie wrócił. Gleb, jadąc do Szczecina, naprawdę jest przekonany, że rozwiązanie zagadki Kojro zajmie mu co najwyżej kilka dni. Trzeba przyznać, że wykazuje się przy tym wielką naiwnością. Wkrótce bowiem okazuje się, że trop wiedzie do Wrocławia, gdzie dzielny kapitan poznaje tytułowe „maszkary” – bandytów, prostytutki, meneli i „niebieskie ptaki”, ludzi, którzy są na bakier z ludową ojczyzną. Którzy nie chcą bądź zwyczajnie nie potrafią dostosować się do nowych reguł politycznych i społecznych. Często są to życiowi wykolejeńcy, Niemcy, którzy wiosną 1945 roku nie zdążyli uciec na zachód przed nacierającą Armią Czerwoną.
Ten wątek powieści jest najciekawszy. Przyglądając się bliżej stałym „mieszkańcom” wrocławskiego cmentarza na Krzykach (możliwe zatem, że chodzi o Stary Cmentarz Żydowski, chociaż nie jest to powiedziane wprost), kapitan Gleb wpada bowiem na ślad nazistowskiego zbrodniarza z czasów wojny. Próbuje go „złamać”, a żeby to uczynić, grzebie w jego niechlubnej przeszłości, zdobywa coraz więcej obciążających informacji, w efekcie czego „Maszkary” w wielu fragmentach stają się niemal powieścią psychologiczną. Piwowarczyk stara się jednak równoważyć proporcje – obok złych Niemców, pojawia się też przynajmniej jeden dobry i uczciwy, na którego pomoc funkcjonariusz zawsze może liczyć. W książce nie brakuje też ciekawych obserwacji dotyczących współczesności. Opis jednego z bohaterów pasuje jak ulał do ówczesnych bikiniarzy. I chociaż autor robi wiele, aby nie przedstawić go w dobrym świetle, to mimo wszystko gdzieś z drugiego lub trzeciego planu przebija jakaś sympatia do niego. Ale może to tylko majak recenzenta.
W poprzednich historiach o kapitanie Glebie zawsze zawodziło zakończenie (w przypadku „
Królewny?!” było wręcz kuriozalne i psuło całą powieść), tym razem więc Piwowarczyk bardzo starał się popsuć jak najmniej. I zwieńczył swoje starania (względnym) sukcesem. Bo chociaż finał dochodzenia trudno uznać za wystrzałowy, to przynajmniej nie wzbudzał uśmiechu politowania. W konsekwencji „Maszkary” okazują się zaskakująco zajmującą lekturą, ze świetnie poprowadzoną intrygą kryminalną i kapitalnymi „wycieczkami” do czasów drugiej wojny światowej. Aż żal, że pisarz nie kontynuował swej serii. Miał bowiem zadatki na naprawdę wysokiej klasy twórcę książek detektywistycznych. Gdyby tylko wyzbył się denerwującej przypadłości tytułowania kompanów kapitana w stylu „kolega naczelnik wydziału” czy „kolega komendant”. To pozostałość po socrealistycznej nowomowie, która w 1957 roku, kiedy ukazała się wersja książkowa powieści, musiała już razić.
Z drugiej strony jednak na karty „Maszkar” trafiły też zdania bardzo krytyczne pod adresem komunistycznej rzeczywistości. W czasie wizyty w barze mlecznym w Szczecinie zastępca komendanta MO w tym mieście jest wyraźnie zdegustowany warunkami panującymi w lokalu i dzieli się swym żalem z Glebem: „Flądry niedowarzone… I wcale nie przejdzie takiej przez głowę, że można lep zawiesić… W każdym szanującym się państwie rąbnęliby taki mandat karny, żeby się im na drugi raz odechciało. Ale tu? Byle niechluj od razu jest człowiek pracy i awans społeczny! Zrobi ostatnie świństwo – a ty go nie tykaj!… Trują ludzi jak mogą. Uważa się tego klienta po prostu za śmiecia” (strona 74). Po czym konkluduje jeszcze dosadniej: „(…) w kraju w ogóle jest kompletny bałagan i żyć się już nie chce (…)” (strona 75). Takie słowa padają z ust oficera MO! Bo że narzeka taksówkarz, czyli prywaciarz, to jeszcze można zrozumieć: „(…) urząd skarbowy staje na głowie, ażeby zdusić prywatną inicjatywę (…). Każdy się stara być największym służbistą. A czy to ma sens? I czy to w ogóle jest z głową?” (strony 142-143). Dwa ostatnie pytania możemy uznać za retoryczne. I wciąż aktualne.