Teraz można się śmiać, ale jeszcze piętnaście lat temu przeciętny miłośnik literatury fantastycznej nie miał zbyt różowo. Ze względu na utrudnione kontakty z Zachodem, specyficzną politykę wydawniczą państwowych molochów oraz cenzurę (niezbyt surową, ale jednak), skazany był przeważnie na marnej jakości wypociny polskich autorów, lub tych z bratnich państw socjalistycznych. Na tym tle każdy z tomów „Kroków w nieznane” był porywającą ucztą.
Kroki w Nieznane: Trzecie wejście smoka
[„Kroki w Nieznane. Tom 3” - recenzja]
Teraz można się śmiać, ale jeszcze piętnaście lat temu przeciętny miłośnik literatury fantastycznej nie miał zbyt różowo. Ze względu na utrudnione kontakty z Zachodem, specyficzną politykę wydawniczą państwowych molochów oraz cenzurę (niezbyt surową, ale jednak), skazany był przeważnie na marnej jakości wypociny polskich autorów, lub tych z bratnich państw socjalistycznych. Na tym tle każdy z tomów „Kroków w nieznane” był porywającą ucztą.
‹Kroki w Nieznane. Tom 3›
Nie inaczej było z trzecim, czerwonym tomem almanachu. Tomem dość specyficznym, bowiem najgrubszym i najbardziej kosmopolitycznym. Jedynym, w którym prócz autorów amerykańskich, brytyjskich, polskich i rosyjskich zagościli Japończycy.
W sumie trzeba przyznać, że „Kroki w nieznane” były fenomenem. Wydane w okresie, kiedy większość publikowanych u nas książek fantastycznych (i to nielicznych, z których te lepsze kupowało się z ogromnym trudem) bazowała na przestarzałych już koncepcjach zarówno literackich (najważniejszy był pomysł, fabuła niekoniecznie), jak i fabularnych (świetlane wynalazki, dalekie podróże kosmiczne, heroizm astronautów), pokazały nową jakość w literaturze sf. Pokazały, że literatura nowoczesna i ciekawa jednak istnieje. Jednocześnie obnażyły lichotę zaproponowanych do tej pory polskiemu czytelnikowi książek. To było po prostu eldorado. Co ciekawsze, następne tomy wciąż proponowały literaturę na bardzo wysokim poziomie i dawały nadzieję na to, iż kiedyś tam, w odległej przyszłości, ktoś w końcu wyda książki zaprezentowanych autorów i już nie trzeba będzie mordować się z takimi Chruszczewskimi, Trepkami czy Raschami. Nic dziwnego więc, że wyszło łącznie sześć tomów almanachu, choć szkoda, że w tak niskim nakładzie (ledwie 20.000 na tom, gdy większość książek osiągała wówczas nakłady ponad pięciokrotnie wyższe).
Trzeci, opisywany tutaj tom almanachu, wyszedł drukiem w roku 1972, jednak ja przeczytałem go dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy rynek wciąż jeszcze był zalewany potokami tłumaczonej z angielskiego literatury fantastycznonaukowej. Zdawałoby się więc, że skoro uzyskaliśmy już niczym nieograniczony dostęp do dobrodziejstw zachodniego rynku kulturalnego, „Kroki w nieznane” okażą się być jedną z wielu dość dobrych, ale niespecjalnie wyróżniających się poziomem książek. Nic bardziej błędnego. Lektura tego tomu była niesamowitym przeżyciem. A przecież tyle lat minęło od jego wydania. Powinien się zestarzeć, zblaknąć wobec nowych, wspaniałych niekiedy powieści czy błyskotliwych opowiadań. Zamierzałem więc naskrobać parę słów na temat tego tomu na podstawie zachowanych wspomnień. Coś mnie jednak podkusiło, żeby przeczytać ten czerwony tom ponownie. Żeby stawić czoła zachwytowi sprzed lat i zweryfikować swoje podejście do książki. Przecież w międzyczasie powstało tyle nowych tekstów, gatunek się zmienił, no i ja sam się zmieniłem pod wpływem kolejnych lektur. I muszę przyznać, że przeżyłem szalenie miłe rozczarowanie – zamieszczone w czerwonych „Krokach w nieznane” opowiadania nadal mają siłę, nadal ciekawią i nadal potrafią zachwycić!
Co gorsza (dla mnie, jako recenzenta) – trudno znaleźć tu teksty słabsze. Wszystkie z nich w sumie zasługują na uwagę i naprawdę trudno jest odłowić spośród 25 opowiadań te najlepsze, najciekawsze. Spróbuję więc zacząć od tekstu, który kiedyś na mnie – miłośniku space oper – wywarł największe wrażenie, czyli od „Spotkania na Japecie” Władimira Michajłowa.
Otóż opowiadanie to jest niby klasyczną rosyjską opowieścią o podboju kosmosu i o ofiarach, jakich będzie ten podbój wymagał. Jednak historia jest przedstawiona dość nietypowo. Z dalekiego kosmosu wraca uważany za zaginiony „Błękitny ptak”. Na jego spotkanie leci statkiem dwóch reporterów, pragnąc przekazać na Ziemię relację na żywo z tegoż powrotu. Niestety, na Japecie (satelicie Saturna), na środku lądowiska stoi jakiś strupieszały wrak, który w transmisji będzie zdecydowanie przeszkadzał. Zaniepokojeni tym faktem reporterzy proszą dziwaczną załogę tegoż statku o jak najszybszy odlot, żeby wracająca ekspedycja mogła lądować w blasku jupiterów. Jak można się domyślić, wykopywany z kosmodromu statek był właśnie tym oczekiwanym. Czemu pozwoliłem sobie na podanie zakończenia opowiadania? Ano – fabuła nie jest tutaj tak bardzo istotna. Znacznie ciekawszy jest klimat opowieści, opisane zachowania bohaterów (dość naturalne dialogi) i nieczęsta w literaturze demoludów maniera – kosmonauci, którzy z wyglądu przypominają łachudry, latają po kosmosie czymś, co w każdej chwili może się rozpaść. Nie ma tu świetlanych bohaterów, nie ma cudownych rakiet, nie ma też przesłania o wyższości radzieckiej techniki.
Równie dobrym tekstem, choć z innego powodu, jest „Jutro” Kurta Vonneguta. Opisuje on Ziemię przyszłości – fatalnie przeludnioną, bez krzty zasobów naturalnych, obstawioną dokumentnie gigantycznymi wieżami mieszkalnymi, w których kiszą się dziesiątki tysięcy ludzi. Sytuacja wygląda o tyle gorzej, że wymyślono lek na przedłużenie życia i pod jednym dachem mieszka niekiedy po kilkanaście pokoleń, ze złością czekających na śmierć seniora rodu i na przejęcie dzięki temu samodzielnego pokoju z łóżkiem. Co z tego wyniknie? Proponuję przeczytać i się przekonać na własne oczy. Na szczęście „Jutro” wyszło jeszcze w „Witajcie w małpiarni”, autorskim zbiorze opowiadań Vonneguta i nie powinno być problemu z dotarciem do niego. Tam również można znaleźć drugi z tekstów zamieszczonych w czerwonych „Krokach w nieznane” – „Psa Tomasza Edisona”, uroczą historyjkę o tym, w jaki sposób Edison „wpadł” na pomysł, żeby zastosować w żarówce zwęglone włókno bawełniane.
Kolejne świetne opowiadanie to „Ptaki-czujniki” Roberta Sheckleya. To kolejny z tekstów ostrzegających przed niewłaściwym pokierowaniem losami ludzkości. Naukowcy stwarzają bowiem specjalne ptaki, które mają zapobiegać morderstwom – ogłuszając napastnika, zanim ten zdoła wprowadzić zakazaną myśl w czyn. Problem w tym, że ptaki się stale uczą i wkrótce rozszerzają definicję żywej istoty na zwierzęta, a niezadługo później – również na urządzenia mechaniczne. Konieczne staje się wyeliminowanie ptaków, ale jak, skoro same siebie również uznały za istoty żywe i wyłączyć się nie dają? W antologii obecne jest również drugie opowiadanie Sheckleya, „Specjalista”, znacznie słabsze, choć nie pozbawione uroku. Mowa w nim o wyprawie kolektywnego statku (każda rasa ma w nim swoją funkcję – jeden jest Silnikiem, inni Akumulatorami), w którym w wyniku kosmicznej burzy umiera Pchacz. Statek musi teraz znaleźć planetę Pchaczy, bo inaczej nigdy nie rozwinie większych prędkości w kosmosie.
Koniec cywilizacji i w ogóle bodaj życia w kosmosie, jako jedyny w tej antologii, wieszczy J. G. Ballard w „Głosach czasu”. W sposób wyważony, ale silnie działający na wyobraźnię (zwłaszcza, że nie ma tu nadziei dla życia w kosmosie i wiadomo, że nie będzie happy endu), opisuje ostatnie dni życia naukowca, który bada zamieranie organizmów ludzkich (potrzeba coraz więcej i więcej snu) i bawi się aparaturą, napromieniowując różne zwierzęta i uaktywniając u nich parę genów latentnych, dzięki czemu zmienia je tak, jak przez miliony lat prawdopodobnie uczyniłaby to ewolucja.
Sporą siłę oddziaływania ma również „Papier czy włosy” Sakyo Komatsu, opowiadający o nagłym zniknięciu całego papieru na Ziemi. Opowiadanie jest miejscami naiwne i generalnie opiera się na kilku karkołomnych założeniach, jednak jest napisane bardzo sympatycznie, a na zakończenie proponuje bardzo ładną koncepcję.
Ostatnie trzy teksty, które zasługują na szczególną uwagę, to mniej lub bardziej humorystyczna fantastyka. Najpoważniejszy z tej trójki to „Biuro turystyczne Pawleya” Johna Wyndhama, historia miasta, w którym nagle pojawiają się pojazdy reklamujące wyprawę w przeszłość i podglądanie życia przodków. Sytuacja przypomina trochę tę z „Precz z Marsjanami” Fredrica Browna, gdzie również pojawiają się niematerialni intruzi włażący bez umiaru w prywatne życie ludzi, i którzy błyskawicznie zostają serdecznie znienawidzeni. Z tym że u Wyndhama rozwiązanie problemu znajduje się dość szybko i jest bardzo pomysłowe.
Drugie opowiadanie to „Wyprawa ratunkowa” Edmunda Wnuka-Lipińskiego, socjologa, który miał w życiu dość długi epizod pisarza science fiction. Jest to historia kolejnej z rzędu wyprawy na daleką planetę, mającej na celu odnalezienie i zabranie członków poprzednich ekspedycji. Wygląda jednak na to, że i ci będą mieli kłopoty. Trzeciego zaś tekstu przedstawiać chyba nie muszę – to „Kongres futurologów” (ta zabawniejsza część „Kongresu futurologicznego”) Stanisława Lema. A jak ktoś tego nie zna, niech zasuwa do biblioteki i się z „Kongresem...” zapozna. Naprawdę warto.
Pozostałe opowiadania nie porażają siłą wyrazu czy pomysłami, jednak również warto o nich wspomnieć. „Zespół” J. T. McIntosha proponuje historię wyprawy specjalnie dobranego zespołu ludzi (po praniu mózgu i zmianie osobowości, dzięki czemu wspólnie pracują jak komputer), którzy mają rozwiązać problem wojny domowej na leżącej na uboczu planecie. „Miasto i wilk” Dymitra Bilenkina mówi o oswojonym, inteligentnym wilku (w obrożę ma wbudowany translator i jest w stanie porozumiewać się z ludźmi), pomagającym zażegnać niebezpieczeństwo grożące miastu ze strony nieznanej substancji przywleczonej z kosmosu. „Piąty od lewej...” Władlena Bachnowa przedstawia perypetie Koordynatora Ejbi Si, bezskutecznie usiłującego wymóc na prymitywnych, upartych mieszkańcach jakiejś zacofanej planety postęp cywilizacyjny, który pozwoliłby jego rodzimej planecie czerpać (w przyszłości) zyski z międzyplanetarnego handlu. Drugie z zamieszczonych w antologii opowiadań Bachnowa mówi o nieszczęśliwym wynalazcy, którego kolejne wynalazki są podkradane przez konkurencję, i który co i rusz puszczany jest z torbami. Z kolei „Zakład” Romena Jarowa jest humoreską o obcym, chcącym pomóc mieszkańcowi radzieckiego bloku i naprawiającym mu kaloryfer wbudowując weń telewizor.
Zdecydowanie najsłabiej wypadają w tym tomie „Kroków w nieznane” teksty polskie, w których przez wiele lat pokutowało wymyślanie na siłę dziwacznych imion – u Zajdla („Sami” o tajemniczej ekspedycji kosmicznej, oraz „Tam i z powrotem” o remedium na nieuleczalne choroby) są to Maudr, Iti, Oak, Laut, Ovry (nawet Wnuk-Lipiński nie ustrzegł się tej maniery ze swoim Corxem), czy nie do końca umiejętne konstruowanie fabuły („Gość z tamtego świata” Mariana Butryma o kosmitach, którzy dbają o to, żeby na Ziemi nie pojawiały się pewne wynalazki). Nie za dobrze wypadają też „Zbytek” Morio Kity (w sumie brak tutaj fabuły – po prostu bogaty człowiek sfinansował ekspedycję kosmiczną), „Wybór” Kiryła Bułyczowa (opowieść o dziwnym człowieku, który zakochał się w dziewczynie – liryczna, ale w sumie nie pasująca do almanachu), „Bilet do dzieciństwa” Wiktora Kołupajewa (koncepcja dość ładna – człowiek bez dzieciństwa – ale niezbyt porywająco przedstawiona), „Nowe „Lo!”” Rona Goularta (raczej esej o dziwnych zdarzeniach, niż opowiadanie), „Ucieczka” Ilii Warszawskiego (ucieczka z obozu pracy – to chyba jakieś prywatne rozliczenie z systemem radzieckim, w dodatku dość pobieżnie naszkicowane), oraz „Upominek” Shin’ichi Hoshiego (tekst antynuklearny, bez większego pomysłu). Wątpliwości budzi też „Halo, kto mówi?” Arthura C. Clarke’a, tytana science fiction i wizjonera (w końcu on przewidział satelity) – tekst wyraźnie już przestarzały, choć kiedyś być może budzący dreszcze (wielkość sieci telefonicznej przekracza masę krytyczną i rodzi się w niej świadomość).
Na końcu almanachu tradycyjnie znalazły się krótkie artykuły – Lecha Jęczmyka o yeti, dwa teksty rosyjskie (Hermana Malinczewa i Gennadija Jeremina) o płaskowyżu Nazca, oraz garść notatek Alfreda Bestera. W sumie – z dzisiejszego punktu widzenia nic wartego uwagi (może poza Besterem). I nawet jeśli część tekstów w tym tomie „Kroków w nieznane” rozczarowuje, a część jawi się absolutnie przeciętnymi, warto wziąć książkę do ręki i zatopić się w lekturze. Zapewniam, czas jej poświęcony nie pójdzie na marne.