Ponad trzy dekady trzeba było czekać, aby do powszechnej świadomości przeniknęły wreszcie prawdziwe i w pełni wiarygodne informacje na temat skali zagrożenia, jakie niosła ze sobą katastrofa w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. W fascynujący, ale i wstrząsający sposób przed rokiem opisał ją między innymi ukraiński historyk Serhii Plokhy (Serhij Płochij) w książce „Czarnobyl. Historia nuklearnej katastrofy”.
Ten okrutny XX wiek: Europa, jaką znamy, mogła przestać istnieć
[Serhii Plokhy „Czarnobyl” - recenzja]
Ponad trzy dekady trzeba było czekać, aby do powszechnej świadomości przeniknęły wreszcie prawdziwe i w pełni wiarygodne informacje na temat skali zagrożenia, jakie niosła ze sobą katastrofa w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. W fascynujący, ale i wstrząsający sposób przed rokiem opisał ją między innymi ukraiński historyk Serhii Plokhy (Serhij Płochij) w książce „Czarnobyl. Historia nuklearnej katastrofy”.
Temat katastrofy czarnobylskiej powrócił w 2019 roku ze zdwojoną siłą. Głównie za sprawą nakręconego przez Brytyjczyków i Amerykanów miniserialu Johana Rencka „Czarnobyl”, którego emisja w Polsce pociągnęła za sobą publikacje dwóch bardzo wartościowych książek popularnonaukowych poświęconych konsekwencjom tego, co stało się w nocy 26 kwietnia 1986 roku na pograniczu Ukraińskiej i Białoruskiej Socjalistycznych Republik Radzieckich. Mowa o „O północy w Czarnobylu” Anglika Adama Higginbothama oraz „Czarnobyl. Historia nuklearnej katastrofy” Ukraińca Serhija Płochija. Obie pozycje, choć są reportażami historycznymi, czyta się jak najlepsze thrillery sensacyjne. Z tą różnicą, że opisują one wydarzenia rzeczywiste, które lepiej dla świata, aby nigdy się nie wydarzyły.
Sprawa Czarnobyla już od dawna obecna jest w kulturze masowej. Powstały na jej temat powieści i gry komputerowe, filmy (jak będący koprodukcją niemiecko-rosyjską-ukraińską „
W sobotę” Aleksandra Mindadzego) i komiksy („
Czarnobyl – strefa” Francisco Sancheza i Natachy Bustos). Wciąż też dostępna jest w naszym kraju typowo reporterska książka białoruskiej noblistki Swiatłany Aleksijewicz „Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości” (znana również jako „Krzyk Czarnobyla”). A jednak wszystkie te dzieła razem wzięte, choć znacząco poszerzały wiedzę czytelników i widzów o katastrofie, nie odpowiadały na większość nurtujących ich pytań. Aż do teraz. Uzbrojeni w film Rencka oraz opasłe tomy Płochija i Higginbothama, możemy chyba wreszcie stwierdzić, że WIEMY!
Serhij Płochij – na okładce książki przedstawiany z angielska jako Serhii Plokhy – urodził się w obecnym Niżnym Nowgorodzie (ówczesnym Gorki) w 1957 roku. Dorastał jednak na Ukrainie i tam też zdobywał wiedzę, między innymi studiując historię i nauki społeczne w Dniepropietrowsku. Potem dokształcał się w Moskwie i Kijowie, by ostatecznie wyjechać za Ocean – najpierw do Kanady, a następnie Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj jest dyrektorem Ukraińskiego Instytutu Badawczego na Uniwersytecie Harvarda. W swoich badaniach zajmuje się jednak nie tylko dziejami własnego kraju i narodu; bada też przeszłość Rosji i Kraju Rad. W Polsce z jego bogatego dorobku wydano dotąd, nie licząc „Czarnobyla”, trzy pozycje; są to: „Jałta. Cena pokoju” (2010), „Ostatnie imperium. Historia upadku Związku Radzieckiego” (2014) oraz „Kwestia rosyjska. Jak budowano naród i imperium” (2017). Wszystkie zasługują na uwagę, lecz żadna nie trzyma w napięciu tak bardzo, jak „Historia nuklearnej katastrofy”.
Dzieje Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej zaczęły się na początku lat 70. ubiegłego wieku. Pierwszy reaktor oddano do użytku – po pięciu latach budowy – w 1977 roku. Potem rozbudowano ją o trzy następne (a dwa kolejne były już zaplanowane). Do wiosny 1986 roku o jej istnieniu wiedzieli jednak zapewne tylko zainteresowani, w tym oczywiście mieszkańcy okolicznych miasteczek, dla których w zdecydowanej większości była ona miejscem całkiem nieźle, jak na warunki radzieckie, płatnej pracy. Po 26 kwietnia jej nazwa stała się złowrogim memento i do dzisiaj jeszcze wymieniana jest jednym tchem obok Hiroszimy czy Nagasaki. Stwierdzi ktoś, że to spora przesada. Owszem, ale może to zrobić tylko ktoś, kto nie czytał jeszcze monografii Ukraińca. Po jej lekturze wszelkie podobieństwa będą wydawać się już jak najbardziej zasadne. Katastrofa w Czarnobylu mogła mieć dla Europy i świata znacznie poważniejsze konsekwencje niż to, co wydarzyło się w sierpniu 1945 roku w Japonii. Chociaż ofiar amerykańskiego ataku jądrowego było nieporównywalnie więcej…
Katastrofa w Czarnobylu to wydarzenie pełne wewnętrznych sprzeczności. Można bowiem odnieść wrażenie, że mogło do niej dojść tylko w kraju rządzonym totalitarnie. I tylko kraj rządzony totalitarnie był w stanie tak skutecznie poradzić sobie z jej bezpośrednimi następstwami. Dlaczego? Dowodów na pierwszą tezę Płochij dostarcza w każdym z sześciu rozdziałów swojej książki, praktycznie na każdej stronie. Pisząc o propagandowym wymiarze całej inwestycji, o nieliczeniu się z kwestiami bezpieczeństwa, o pozornym oszczędzaniu i karierowiczostwie. Druga teza, przyznaję, dość przekorna, zyskuje potwierdzenie w opisach bezprzykładnej odwagi najpierw dziesiątek, potem setek, wreszcie tysięcy ludzi radzieckich (nie tylko Ukraińców), którzy – bądź dobrowolnie, bądź na rozkaz, a bywało, że i pod groźbą – ryzykując życie i zdrowie, usuwali skutki wybuchu reaktora w bloku czwartym. Było to realne jedynie w takim systemie politycznym, który nie liczył się z jednostką, który wcześniej już udowodnił wielokrotnie, że jest gotowy posyłać na pewną śmierć własnych obywateli (vide
Wielka Wojna Ojczyźniana czy
Afganistan).
Płochij szczegółowo analizuje przebieg wydarzeń, cofając się w czasie do początków Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Na podstawie zachowanych dokumentów, artykułów prasowych z epoki, zeznań świadków przygląda się również najważniejszym postaciom związanym z zakładem, jak Wiktor Briuchanow (dyrektor elektrowni), Nikołaj Fomin (główny inżynier) i Anatolij Diatłow (zastępca głównego inżyniera, który w nocy 26 kwietnia 1986 roku nadzorował tak nieszczęśliwie zakończony test bezpieczeństwa), czyli trójce, która ostatecznie zasiadła na ławie oskarżonych i otrzymała wyroki za spowodowanie katastrofy. Z czasem na plan pierwszy wysuwają się inni, odpowiedzialni za usuwanie skutków awarii, jak chociażby radziecki wicepremier Boris Szczerbina oraz profesor Walerij Legasow z Instytutu Energii Atomowej imienia Kurczatowa, którego uczyniono jednym z najważniejszych członków specjalnej komisji. Obaj, miesiącami przebywając w strefie skażonej, zapłacili najwyższą cenę. To znaczy Legasow też by ją zapłacił, gdyby wcześniej nie zdecydował się na inne, nie mniej dramatyczne rozwiązanie.
Opowieść ukraińskiego historyka ma też znacznie szerszy kontekst – jest studium upadku imperium komunistycznego. Portretuje państwo, które od początku lat 80. XX wieku jest już tylko ledwo utrzymującym pion kolosem na glinianych nogach. Płochij nie ma też najmniejszych wątpliwości co do tego – wyraził to zresztą po latach także sam Michaił Gorbaczow, ówczesny sekretarz generalny KC KPZR – że katastrofa w Czarnobylu przyspieszyła rozpad Związku Radzieckiego. Społeczeństwo Kraju Rad, zwłaszcza na Ukrainie i Białorusi, przekonało się bowiem, że nie może za grosz ufać własnemu państwu ani jego władzom. Że obywatele nie mają dla komunistycznych aparatczyków w Moskwie najmniejszego znaczenia – można ich okłamywać i szafować ich życiem dla celów propagandowych. Czarnobyl sprawił, że zaczęły rodzić się masowe ruchy dysydenckie i antyrządowe, których rozwoju nie było już w stanie powstrzymać nawet KGB. Tym bardziej że przyłączali się do nich również działacze komunistyczni.
„Historia nuklearnej katastrofy” dostarcza mnóstwa nowych informacji, a przynajmniej takich, które do tej pory znane były nielicznym, znajdowały się bowiem jedynie w obiegu naukowym (i wywiadowczym). I nie ma co ukrywać, że są to wiadomości, które wywołują ciarki na plecach. Po wybuchu w elektrowni jeszcze przez wiele tygodni, o czym trzy dekady temu nie mówiono, utrzymywał się stan olbrzymiego zagrożenia. Stopienie się rdzenia uszkodzonego reaktora, groźba kolejnych eksplozji oraz przedostania się skażonych substancji do gleby (a dalej do rzeki Prypeć, Dniepru i Morza Czarnego) – wszystko to mogło pogrążyć całą Europę Środkowo-Wschodnią na długie dziesięciolecia w symbolicznym postapokaliptycznym niebycie. Nawet nie mieliśmy pojęcia, jak blisko ziszczenia się była wizja przedstawiona w fantastycznonaukowym dramacie Konstantina Łopuszanskiego „
Listy martwego człowieka”, który – dzisiaj to wydaje się wręcz nieprawdopodobne – powstawał w tym samym czasie, gdy Szczerbina i Legasow dwoili się i troili (a wraz z nimi tysiące innych), aby zapobiec hekatombie.
Książkę Płochija czyta się jak sensacyjny thriller. Tym bardziej przerażający, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Trzydzieści trzy lata temu. Zaledwie – w przybliżeniu – pięćset kilometrów od polskiej granicy.
Mam wrażenie, że modnym jest przedstawianie awarii w Czarnobylu jako prawie apokalipsy aby podbić zainteresowanie właśnie serialem czy kolejnymi książkami.