Osoby zainteresowane historią katastrofy elektrowni jądrowej w Czarnobylu, do której doszło trzydzieści trzy lata temu, nie mają prawa narzekać. Oprócz znakomitego serialu w mijającym roku ukazały się bowiem także dwie nie mniej fascynujące książki, będące rzetelnie udokumentowanymi reportażami historycznymi. Ta druga to „O północy w Czarnobylu” autorstwa Brytyjczyka Adama Higginbothama.
Ten okrutny XX wiek: Nad przepaścią…
[Adam Higginbotham „O północy w Czarnobylu” - recenzja]
Osoby zainteresowane historią katastrofy elektrowni jądrowej w Czarnobylu, do której doszło trzydzieści trzy lata temu, nie mają prawa narzekać. Oprócz znakomitego serialu w mijającym roku ukazały się bowiem także dwie nie mniej fascynujące książki, będące rzetelnie udokumentowanymi reportażami historycznymi. Ta druga to „O północy w Czarnobylu” autorstwa Brytyjczyka Adama Higginbothama.
Adam Higginbotham
‹O północy w Czarnobylu›
Swoją drogą to dość zaskakujące, że 2019 rok przez wielu zostanie zapamiętany jako ten, który upłynął w cieniu Czarnobyla. A wszystkiemu winien tak naprawdę zrealizowany przez HBO angielsko-amerykański
serial Johana Rencka, którego popularność – najpierw ta przewidywana, a później już rzeczywista (zresztą jak najbardziej zasłużona) – pociągnęła za sobą publikację kilku książkowych opracowań. Jak na przykład „
Czarnobyl. Historia nuklearnej katastrofy” Ukraińca Serhija Płochija, „Likwidatorzy Czarnobyla. Historie nieznane” Polaka Pawła Sekuły czy też „O północy w Czarnobylu” (z pojawiającym się w wersji oryginalnej wielce wymownym podtytułem: „Nieopowiedziana historia największej katastrofy nuklearnej na świecie”) Brytyjczyka Adama Higginbothama. Co najważniejsze, wszystkie wymienione pozycje zasługują na szczególną uwagę.
Higginbotham (rocznik 1968) pochodzi z Europy, ale od wielu już lat mieszka i pracuje w Stanach Zjednoczonych. Ma na koncie kilkadziesiąt publikacji prasowych i książkowych, ale tą najważniejszą jest bezsprzecznie ta najnowsza – na temat Czarnobyla. Na zbieranie materiałów Brytyjczyk poświęcił kilka lat; dokładnie przebadał odtajnione nie tak dawno archiwa radzieckie (dzisiaj powiedzielibyśmy już, że ukraińskie i rosyjskie), dotarł do wielu świadków wydarzeń (spośród osób z kręgów władzy, jak i tych, którzy brali bezpośredni udział w likwidacji skutków awarii), spędził mnóstwo godzin na rozmowach z ekspertami od energetyki jądrowej. Efektem jego tytanicznej pracy okazał się pokaźnych rozmiarów – liczący ponad pięćset stron – fascynujący reportaż historyczny, który czyta się, jak najprzedniejszy thriller, z wypiekami na twarzy.
W swoim dziele Adam Higginbotham pod wieloma względami przygląda się tym samym aspektom dramatu co
Serhij Płochij, ale inaczej konstruuje narrację, stara się również z większym rozmachem zaznaczyć tło obyczajowe swej opowieści. Historię wybudowanego dla tysięcy pracowników elektrowni (i ich rodzin) miasta Prypeć i tego, co ich spotkało wiosną 1986 roku autor opowiada przez pryzmat konkretnych ludzkich losów, kreśląc przy okazji bardzo wnikliwe portrety psychologiczne. Zarówno tych, którzy przeżyli (vide dyrektor zakładu Wiktor Briuchanow, wicedyrektor i główny inżynier Nikołaj Fomin, zastępca głównego inżyniera Anatolij Diatłow), jak i tych, którzy zmarli w ciągu kilkunastu dni, względnie paru tygodni od tragedii (na przykład inżynierowie obsługujący reaktor bloku czwartego w dniu nieszczęsnego testu Aleksandr Akimow i Leonid Toptunow czy strażacy starający się gasić pożar w bloku reaktora Władimir Prawik, Wiktor Kibenok, Leonid Tielatnikow i Wasilij Ignatienko).
Osobne miejsce zajmuje profesor chemii Walerij Legasow, wiceszef moskiewskiego Instytutu Energii Atomowej imienia Igora Kurczatowa, któremu Politbiuro KPZR i osobiście sekretarz generalny Michaił Gorbaczow powierzyli zadanie likwidacji skutków awarii, a który dwa lata po jego wykonaniu (niemal dokładnie w rocznicę katastrofy) – schorowany i zaszczuty przez władze radzieckie oraz własne środowisko naukowe – popełnił samobójstwo. Niejako po drugiej stronie barykady umieszczony zostaje wszechpotężny Jefim Sławski, szef tak zwanego Średmaszu, czyli Ministerstwa Budowy Maszyn Średnich, pod którą to nazwą – mającą skrywać rzeczywiste cele – funkcjonowała instytucja nadzorująca i kontrolująca radziecki program jądrowy. Sławski, marzący o tym, aby sprawować urząd przynajmniej do setki (w 1986 roku osiemdziesiąt osiem lat), był jednym z orędowników dostosowania technologii wojskowych do wykorzystania w „cywilnych” elektrowniach, co stało się jedną z istotniejszych przyczyn awarii.
Higginbotham przytacza zdanie, jakie krótko po uruchomieniu pierwszego reaktora RBMK-1000 wypowiedzieć miał jeden z byłych oficerów jądrowej łodzi podwodnej, który znalazł zatrudnienie w Czarnobylu: „Jakim cudem da się opanować tę niezdarną kupę gówna? I co ona robi w cywilnym obiegu?” (strona 94). O tym, że reaktory te są wadliwe, wiedziano od 1975 roku, kiedy doszło do poważnej awarii w Leningradzie. Wyciągnięto z niej pewne wnioski, ale o niczym nie poinformowano dyrekcji innych elektrowni ani też nie wprowadzono koniecznych modyfikacji. Dlaczego? Ponieważ „każdy wypadek w elektrowni jądrowej w Związku Radzieckim traktowany był jako tajemnica państwowa i ukrywany nawet przed specjalistami w miejscu, w którym się wydarzył” (strona 95). Co potwierdza postępowanie władz po wypadku, do jakiego doszło we wrześniu 1957 roku w zakładach w Majaku (nieopodal Oziorska) na Uralu. Podobnie zamieciono pod dywan awarię czarnobylskiego reaktora w bloku numer jeden, jaka miała miejsce we wrześniu 1982 roku, kiedy to nastąpiło częściowe jego stopienie.
Nic nie zrobiono również rok później, kiedy odkryto usterkę projektową dotyczącą systemu bezpieczeństwa AZ-5. Okazało się to o tyle ważne, że to właśnie ona stała się 26 kwietnia 1986 roku ostateczną przyczyną eksplozji w bloku czwartym. Brytyjski pisarz dokładnie opisuje – niemal minuta po minucie – wydarzenia tamtego dnia, jak również kolejnych, kiedy to starano się, nie bardzo jeszcze wiedząc, z czym mamy do czynienia, ratować sytuację. A im dalej od momentu katastrofy, tym Higginbotham zatacza coraz szersze kręgi, wciągając w nurt swojej opowieści kolejne osoby. W efekcie tworzy bogatą faktograficznie narrację na temat ostatnich lat istnienia Związku Radzieckiego i, jak wielu innych badaczy tego okresu, popiera wniosek, że katastrofa w Czarnobylu w wydatny sposób przyczyniła się do upadku imperium. Obywatele Kraju Rad przekonali się bowiem o tym, jak niewiele znaczy ich zdrowie i życie dla rządzących na Kremlu. Zyskali też ostateczne dowody na to, jak niewydolny i opresyjny jest system sowiecki. Skutkiem tego również wielu zagorzałych komunistów przestało w niego wierzyć.
Nie mniej fascynujące jest zwieńczenie książki, a zwłaszcza rozdział „Proces”, który przypomina scenariusz dramatu sądowego. Na ławie oskarżonych zasiedli wprawdzie szefowie elektrowni czarnobylskiej (Briuchanow, Fomin, Diatłow i inni), ale zabrakło na niej na przykład Anatolija Aleksandrowa (szefa Instytutu Kurczatowa i tym samym przełożonego Legasowa) oraz Sławskiego, wciąż na tyle potężnych, że mimo ewidentnej winy i zaniedbań, trudno było zrzucić ich z piedestału i pociągnąć do odpowiedzialności. Bohaterem osobnego rozdziału, choć nie w dosłownym, a raczej symbolicznym znaczeniu tego słowa, brytyjski autor uczynił Walerija Chodemczuka – pierwszą ofiarę katastrofy, pracownika elektrowni, który w momencie katastrofy przebywał w stacji pomp bloku czwartego. Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Podejrzewa się, że zostało przysypane gruzem (jeśli tak, to dzisiaj skrywa je Sarkofag), choć bierze się także pod uwagę, że z powodu olbrzymiej temperatury, jaka panowała w reaktorze w chwili eksplozji, Chodemczuk mógł… wyparować.
„O północy w Czarnobylu” to nie tylko fascynująca, ale i przerażająca lektura – tyleż mówiąca o tragicznych skutkach nieumiejętnych „zabaw” z energią atomową, co o bezdusznym systemie sowieckim.