Gdy jako młody człowiek chłonąłem książki i filmy poświęcone okupacji nazistowskiej, w tyle głowy wciąż miałem hasło „Tylko świnie siedzą w kinie”. Jakże wielkim zaskoczeniem była lektura jednej z publikacji profesora Tomasza Szaroty, który już w latach 70. XX wieku rozprawił się z tym mitem. Krzysztof Trojanowski idzie jeszcze dalej, udowadniając w monografii „Świnie w kinie?”, że była to ulubiona rozrywka „słowiańskich podludzi”.
Ten okrutny XX wiek: Kinowe szańce, celuloidowe kamienie
[Krzysztof Trojanowski „Świnie w kinie?” - recenzja]
Gdy jako młody człowiek chłonąłem książki i filmy poświęcone okupacji nazistowskiej, w tyle głowy wciąż miałem hasło „Tylko świnie siedzą w kinie”. Jakże wielkim zaskoczeniem była lektura jednej z publikacji profesora Tomasza Szaroty, który już w latach 70. XX wieku rozprawił się z tym mitem. Krzysztof Trojanowski idzie jeszcze dalej, udowadniając w monografii „Świnie w kinie?”, że była to ulubiona rozrywka „słowiańskich podludzi”.
Krzysztof Trojanowski
‹Świnie w kinie?›
Z mitami walczyć jest najtrudniej. Długo utrzymują się w społecznej świadomości. Także wtedy, gdy ponad wszelką wątpliwość zostaje udowodnione, że mają niewiele wspólnego z prawdą historyczną. Takim mitem, zrodzonym między innymi przez „Kamienie na szaniec” (1943)
Aleksandra Kamińskiego, a potem powielanym przez dziesiątki autorów książek (zwłaszcza beletrystycznych) i filmów (głównie fabularnych), jest przekonanie o całkowitym odrzuceniu propagandy okupanta i skuteczności tak zwanego „małego sabotażu” w walce z koncesjonowanymi przez władze Generalnego Gubernatorstwa jawnymi teatrami i kinami. Kto z nas nie słyszał powtarzanego jak mantra hasła „Tylko świnie siedzą w kinie, co bogatsze to w teatrze”? Rozprawił się z nim już ponad cztery dekady temu profesor Tomasz Szarota w fundamentalnej monografii „Okupowanej Warszawy dzień powszedni”, w której jeden rozdział poświęcił właśnie na przyjrzenie się temu niezwykłemu jak na tamte warunki zjawisku – pędowi Polaków do zatwierdzonej przez Niemców rozrywki.
Po latach temat ten podjął i rozwinął Krzysztof Trojanowski, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, a obecnie adiunkt w Katedrze Filologii Romańskiej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zawodowo zajmuje się on badaniem popkultury epoki drugiej wojny światowej (chociaż wykracza i poza nią), co udowodnił już swoimi wcześniejszymi publikacjami, jak na przykład „Marcel Carné – klasyk francuskiego kina” (2011) czy „Moda w okupowanej Francji i jej polskie echa” (2014). W tym roku ukazała się kolejna świetnie udokumentowana i napisana w pasjonujący sposób pozycja młodego badacza – „Świnie w kinie? Film w okupowanej Polsce”, w której rozwija on tezy postawione uprzednio przez profesora Szarotę, rozciągając jednak swoje badania na teren całej Generalnej Guberni i – przynajmniej częściowo – Wileńszczyzny. Jej stworzenie poprzedziły lata tytanicznej pracy, polegające między innymi na dotarciu do filmów sprzed lat i znajdujących się w archiwach dokumentów oraz na dokładnej kwerendzie prasy okupacyjnej. W wielu przypadkach było to, jak można sądzić, zadanie wymagające gargantuicznej cierpliwości i samozaparcia.
Ale też efekt jest nadzwyczaj interesujący!
Trojanowski rozprawia się ostatecznie z twierdzeniem, że w czasie okupacji legalne kina przeznaczone dla Polaków (bo były przecież także „nur für Deutsche”) świeciły pustkami. Że Polacy gremialnie odwrócili się od tandetnej rozrywki serwowanej im przez okupanta. Ten mit oparty był zresztą, jak się okazuje, na dwóch powielanych przez dekady przekłamaniach. Po pierwsze: obywatele GG chętnie bowiem odwiedzali kina i jawne teatry (w których często występowały zresztą największe gwiazdy scen przedwojennych, jak na przykład Adolf Dymsza,
Helena Grossówna czy Kazimierz Junosza-Stępowski). Po drugie: niekiedy te pierwsze prezentowały obrazy o naprawdę dużej wartości artystycznej, by nie rzec – arcydzieła. Dodatkowym magnesem było sięgnięcie przez okupanta po popularne polskie produkcje okresu międzywojennego, jak i premierowa prezentacja filmów, które nie zdążyły wejść do dystrybucji przed Wrześniem 1939 roku i zostały dokończone – przez ich polskich autorów! – już po klęsce w wojnie obronnej („Sportowiec mimo woli” i „Ja tu rządzę” Mieczysława Krawicza, „Żołnierz królowej Madagaskaru” Jerzego Zarzyckiego, „Żona i nie żona” Emila Chaberskiego, „Testament profesora Wilczura” Leonarda Buczkowskiego, „Złota Maska” i „Przez łzy do szczęścia” Jana Fethkego).
I chociaż pojawiają się w książce Trojanowskiego fragmenty nieco nużące, kiedy skupia się on na dokładnym wyliczaniu, gdzie dane filmy prezentowano i jak długo znajdowały się na ekranie (taki już los historyka!), to jednak należy przyznać uczciwie, że w innych częściach monografii autor robi wszystko, aby przykuć uwagę czytelnika. Najciekawsze są te partie opracowania, które dotyczą bezpośrednio spraw i ludzi polskiej kultury – reżyserów, aktorów, operatorów i producentów. Ich okupacyjne losy często są bowiem bardzo niejednoznaczne, naznaczone zarówno piętnem zdrady (kolaboracji), jak i postawy heroicznej (zaangażowanie w działalność ruchu oporu, uczestnictwo w powstaniu warszawskim, uwięzienie w obozie, bohaterska śmierć), a bywa, że… takiej i takiej. Najwyraziściej widać to w rozdziale zatytułowanym „«Przez łzy do szczęścia». Wokół kolaboracji i weryfikacji”, który niemal w całości jest poświęcony propagandowemu, polakożerczemu dziełu Austriaka Gustava Ucickiego „Heimkehr” (czyli „
Powrót do ojczyzny”).
Wystąpili w nim polscy aktorzy, w tym Bogusław Samborski i Józef Kondrat (stryj Marka Kondrata), którzy po wojnie byli napiętnowani przez władze polskie i kolegów po fachu; stanęli nawet przed sądem i musieli odbyć kary (zróżnicowane w zależności od okoliczności i stopnia winy). Bohaterem innej sprawy jest Andrzej Szalawski (właściwie Pluciński), pamiętny Jurand ze Spychowa z „Krzyżaków” (1960) Aleksandra Forda, który w czasie okupacji niemieckiej z powodu braku środków do życia zatrudnił się jako lektor w niemieckiej kronice filmowej, będąc jednocześnie – od jesieni 1941 roku – zaprzysiężonym członkiem Związku Walki Zbrojnej. Dzięki monografii Trojanowskiego poznajemy nie tylko ich skomplikowane losy, ale również dowiadujemy się sporo o wojennej codzienności, o ówczesnych idol(k)ach i celebryt(k)ach, którzy królowali na ekranach kin Generalnego Gubernatorstwa, jak Szwedki Zarah Leander i Kristina Söderbaum, Węgierka Marika Rökk, Austriaczka Paula Wessely czy Niemcy Hans Albers, Heinz Rühmann i Ferdinand Marian.
Wielu z nich cieszyło się wielką popularnością nad Wisłą już przed 1939 rokiem. Jak więc można było sobie odmówić przyjemności oglądania ich w mrocznej epoce okupacji. Gdy często była to jedna rozrywka, na jaką można było sobie – legalnie – pozwolić. Krzysztof Trojanowski snuje swą opowieść w sposób bardzo wyważony, przyglądając się wszystkim aspektom. Unika obrazu czarno-białego. Uświadamia przy tym, że dla wielu artystów działalność w jawnym teatrze była jedyną szansą na uprawianie zawodu i utrzymanie rodziny. Że na decyzje o nawiązaniu współpracy z władzami okupacyjnymi wpływ miały przeróżne czynniki i że należy je brać pod uwagę, dokonując ostatecznej oceny postępowania aktorów i reżyserów. Największym zaskoczeniem może natomiast wydawać się to, że w tym samym czasie, kiedy na ulicach polskich miast trwały łapanki, kiedy rozstrzeliwano i wywożono do obozów koncentracyjnych i masowej zagłady, kiedy likwidowano getta – na ekranach kin w GG, w których dominowały komedie i musicale, pokazywano przede wszystkim bardzo kolorowy świat.