W alkoholowo-hipnotycznym transie [Marek Krajewski „Mock. Golem” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Kręci, miesza, kombinuje! Nie oczekujcie po Marku Krajewskim zachowania chronologii w kolejnych – od 2016 roku ponownie ukazujących się bardzo regularnie, co mniej więcej dwanaście miesięcy – powieściach o Eberhardzie Mocku. Akcja „Golema” rozgrywa się bowiem piętnaście lat po „Pojedynku”, co oznacza, że autor przeskoczył czasowo nie tylko nad „Mockiem” i „Ludzkim zoo”, ale nawet „Widmami w mieście Breslau”, które zaliczają się do poprzedniej serii.
W alkoholowo-hipnotycznym transie [Marek Krajewski „Mock. Golem” - recenzja]Kręci, miesza, kombinuje! Nie oczekujcie po Marku Krajewskim zachowania chronologii w kolejnych – od 2016 roku ponownie ukazujących się bardzo regularnie, co mniej więcej dwanaście miesięcy – powieściach o Eberhardzie Mocku. Akcja „Golema” rozgrywa się bowiem piętnaście lat po „Pojedynku”, co oznacza, że autor przeskoczył czasowo nie tylko nad „Mockiem” i „Ludzkim zoo”, ale nawet „Widmami w mieście Breslau”, które zaliczają się do poprzedniej serii.
Marek Krajewski ‹Mock. Golem›Nie oznacza to oczywiście, że mam z tego powodu jakiś żal do Marka Krajewskiego. Takie w końcu jego prawo. Dopóki będzie tworzył wartościowe artystycznie kryminały, zapewne żaden z recenzentów nie będzie czepiał się tych przeskoków chronologicznych. Staną się one, jak można sądzić, powodem do dodatkowej krytyki dopiero wtedy, gdy pisarzowi przytrafi się ponowny spadek formy, który zaliczył chociażby przy „ W otchłani mroku” (2013) czy „ Władcy liczb” (2014). Na szczęście od „ Areny szczurów” (2015) zaczął się powolny marsz w górę, dzięki któremu dzisiaj możemy już bez obaw sięgać po kolejne powieści wrocławianina. Tak się zresztą zbiegło – i chyba nie był to przypadek – że Krajewski odzyskał formę na dobre, gdy po paru latach przerwy powrócił do swojego sztandarowego bohatera, czyli Eberharda Mocka. W drugiej serii poświęconej policjantowi rodem z Wałbrzycha ukazały się już cztery książki. I tylko na początku wydawało się, że ich twórca zachowa chronologiczną kolejność wydarzeń. Akcję otwierającego drugi cykl „ Mocka” (2016) Krajewski umieścił w 1913 roku, na początku policyjnej kariery tytułowego bohatera. W późniejszym o rok „ Ludzkim zoo” przeniósł się do roku 1914, ale za to w „ Pojedynku” (2018) cofnął się aż o blisko dekadę, w lata 1905-1906, kiedy to Eberhard był jeszcze studentem filologii klasycznej na uniwersytecie w Breslau (Wrocławiu) i nawet nie mógł marzyć o tym, że kiedyś zostanie funkcjonariuszem. W czwartym w kolejności – oczywiście po reaktywacji – „Golemie” (2019) autor znów zrobił spory przeskok, umieszczając fabułę już po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Ba! po drodze „połknął” czasowo również jedną z książek z pierwszej serii, czyli „Widma w mieście Breslau” (2005), która rozgrywała się w 1919 roku. Co ciekawe, w najnowszym dziele nie ma nawiązań do „Widm…”, są za to do „Ludzkiego zoo”. Swoją drogą jest to intrygujące, dlaczego Krajewski porusza się po szachownicy życia Mocka jak skoczek, a nie jak – nie przymierzając – król. Podtrzymywaną przez Marka Krajewskiego tradycją wszystkich dotychczasowych powieści o Mocku jest natomiast psychiczne i fizyczne poniewieranie bohatera (gwoli ścisłości, równie okrutnie pisarz poczyna sobie z Edwardem Popielskim). W „Golemie” spotykamy go w momencie, gdy sięga moralnego dna (ktoś może spytać – i słusznie – a kiedy go nie sięgał?). Od sześciu miesięcy nadwachmistrz kryminalny Mock praktycznie nie trzeźwieje. Mieszka w obskurnym pokoju we wrocławskim Sierocińcu. Nazwa tego przybytku jest jednak myląca – nie skrywa się pod nią bowiem wcale przytułek dla porzuconych przez rodziców dzieci, ale jeden z najpaskudniejszych w mieście nad Odrą burdeli. Bywa, że Eberhard nie wie nawet, co się wokół niego dzieje; jest nieustannie zamroczony alkoholem, zawala – zarówno w życiu osobistym, jak i służbowym – wszystko, co można zawalić. I na pewno nie da się obarczyć winą za jego permanentną niedyspozycję traumy powojennej. Ma po prostu takie skłonności, odziedziczone po ojcu, szewcu Willibaldzie, który znęcał się i nad swoją żoną, i nad synami. Tym razem jednak kac, który doskwiera Mockowi, prowadzi do wielkiej tragedii. Oddana pod jego opiekę malutka Rosemarie, córka jednej z prostytutek – w tajemniczych okolicznościach znika. Eberhard, nie bez powodu, czuje się winny i stawia sobie za punkt honoru odnalezienie dziewczynki. Zdaje sobie sprawę, że jeśli chce wyleczyć się z degradującego go nałogu, musi odpokutować za dotychczasowe winy, a pierwszym krokiem na drodze do tego będzie właśnie naprawienie błędu, jakim było niedopilnowanie dziecka. Jeśli to się nie uda – prawdopodobnie na dobre pogrąży się w odmętach szaleństwa. Jest to więc tak naprawdę walka, jaką musi stoczyć o samego siebie, o swoją przyszłość. Pytanie tylko, czy jest w stanie? Na szczęście wciąż są jeszcze we Wrocławiu wpływowi ludzie, którzy pamiętają jego wcześniejsze sukcesy. I na szczęście – głównie dla Mocka – dochodzi też w mieście do wielu przestępstw, które trzeba wyjaśniać, a ich sprawców – tropić, łapać i pakować za kratki. Eberhard dostaje więc zlecenie, które może mu pomóc wyjść na prostą. Powieściowy Wrocław anno Domini 1920 i 1921 to prawdziwy kulturowy tygiel. Do miasta, w którym obok siebie żyją Niemcy, Żydzi i Polacy (ci ostatni stanowią oczywiście mniejszość) przybywa rzesza tak zwanych „litwaków”, czyli Żydów pochodzących z terenów dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Najczęściej są chodzącymi w chałatach ortodoksami, którzy wcale nie myślą, jak większość ich wrocławskich rodaków, o asymilacji. Marzą o wyjeździe do Palestyny, która właśnie została odebrana Turkom, a Breslau ma być jedynie przystankiem w ich drodze. Nacjonalistycznie usposobieni Niemcy chętnie by ich jak najszybciej wypchnęli na Bliski Wschód, ale z jakiegoś powodu podejrzewają żydowskie elity Wrocławia, że te będą chciały zatrzymać „litwaków”, aby zmienić strukturę narodowościową miasta i tym samym zyskać w nim większe wpływy polityczne. Może i pomysł Krajewskiego wydaje się dziwny, ale pamiętajmy, że to były szalone czasy, pełne chaosu i społecznych niepokojów. Czasy ostrych walk o władzę pomiędzy radykałami a zwolennikami wciąż jeszcze bardzo młodej Republiki Weimarskiej. Mock – ze swoimi osobistymi problemami i spowodowanym kacem potwornym bólem głowy – zostaje nieświadomie wciągnięty w tę walkę. Staje się pionkiem w grze tajnych stowarzyszeń. Nie wie tak naprawdę, komu może zaufać, a kogo wystrzegać się jak ognia. Co rusz wdeptuje na symboliczną minę, co nie pomaga mu wcale w zmaganiach z nawiedzającymi go demonami (i „duchem” Rosemarie). Krajewski wpisuje w fabułę „Golema” koloryt epoki – dowiadujemy się więc sporo o zdobywających w tamtym czasie popularność prądach filozoficznych i nowinkach naukowych (jak na przykład leczenie alkoholizmu i chorób psychicznych hipnozą), o fałszywych mesjaszach (w tym konkretnym przypadku chodzi o sektę „tańczącego Jana Chrzciciela”), o pokazywanym we wrocławskim kinie dzisiaj już legendarnym ekspresjonistycznym horrorze Carla Boesego i Paula Wegenera, który dał zresztą – i wcale nie był to przypadek – tytuł dziełu. Kto czytał i polubił wcześniejsze książki Krajewskiego, ten będzie „Golemem” usatysfakcjonowany w stu procentach (choć zarazem niczym specjalnym nie zostanie zaskoczony); kto miał do twórczości wrocławianina stosunek ambiwalentny – zostanie w nim skutecznie utwierdzony; kogo natomiast powieści o Eberhardzie Mocku i Edwardzie Popielskim odrzucały, zyska kolejny argument na to, by odradzać je znajomym.
|