Ten moment musiał w końcu nadejść. Zresztą od kilku tygodni zbliżał się i zbliżał. Kroki stawały się coraz śmielsze i głośniejsze. I oto jest! „Czarny mercedes”, czyli pierwsze w tej rubryce spotkanie z niekoronowanym cesarzem peerelowskiego kryminału, Zygmuntem Zeydlerem-Zborowskim, autorem kilkudziesięciu powieści, które umilały życie czytelnikom powieści detektywistycznych od lat 40. do 80. XX wieku. A i dzisiaj wielu po nie chętnie sięga.
PRL w kryminale: Odpowiedź na „Złego”
[Zygmunt Zeydler-Zborowski „Czarny mercedes” - recenzja]
Ten moment musiał w końcu nadejść. Zresztą od kilku tygodni zbliżał się i zbliżał. Kroki stawały się coraz śmielsze i głośniejsze. I oto jest! „Czarny mercedes”, czyli pierwsze w tej rubryce spotkanie z niekoronowanym cesarzem peerelowskiego kryminału, Zygmuntem Zeydlerem-Zborowskim, autorem kilkudziesięciu powieści, które umilały życie czytelnikom powieści detektywistycznych od lat 40. do 80. XX wieku. A i dzisiaj wielu po nie chętnie sięga.
Zygmunt Zeydler-Zborowski
‹Czarny mercedes›
Pojawili się już w tej rubryce
Zygmunt Sztaba i
Andrzej Piwowarczyk,
Jacek Wołowski i
Jerzy Edigey,
Barbara Gordon i
Helena Sekuła, a nawet, co mogło Was trochę zaskoczyć,
Stefan Kisielewski i
Zbigniew Nienacki (bez Pana Samochodzika). Wciąż jednak brakowało dwóch niezwykle istotnych twórców „powieści milicyjnych” z czasów Polski Ludowej, bez których ten (pod)gatunek kryminału byłby znacznie uboższy. Chodzi oczywiście o Annę Kłodzińską oraz Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego. Dzisiaj nadrabiam tę drugą zaległość, na „matkę chrzestną” majora Szczęsnego będziecie musieli jeszcze trochę poczekać.
Zborowski urodził się w Kielcach w 1913 roku, jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej zdążył ukończyć filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim – miał więc „papiery” na bycie pisarzem. W czasie okupacji ta wiedza oczywiście na nic mu się nie przydała; dużo przydatniejszy był natomiast jego talent wokalny. Dzięki niemu mógł zarabiać, ucząc śpiewu oraz samemu śpiewając w kawiarniach. Po wojnie rozpoczął pracę jako urzędnik w Ministerstwie Żeglugi i Handlu Zagranicznego, co otwierało mu drogę do wyjazdów w ramach delegacji zagranicznych. Na przełomie lat 40. i 50., kiedy to w polskiej kulturze oficjalnie zadekretowano socrealizm, przebywał na placówce we Włoszech; po powrocie z niej zatrudnił się – jako szef referatu prasowego – w Polskiej Akademii Nauk (PAN). Znał świat, miał ogładę, potrafił pisać. Nic dziwnego, że wcześnie zajął się twórczością literacką. Tym bardziej że na rynku powstała nisza.
Po wojnie stopniowo odradzała się prasa, a silnym magnesem przyciągającym do niej czytelników były – na wzór czasopism z czasów II Rzeczypospolitej – drukowane w gazetach codziennych powieści w odcinkach (głównie kryminalne i sensacyjne). Wielu autorów popularnych przed 1939 rokiem albo wojny nie przeżyło (vide Tadeusz Dołęga Mostowicz, Ludwik Marian Kurnatowski, Aleksander Błażejowski i Stanisław Antoni Wotowski), albo znalazło się na emigracji (jak Adam Nasielski i Antoni Marczyński); byli też i tacy, którzy nadal mieszkali w Polsce, ale z przyczyn politycznych objęto ich zakazem druku (przez jakiś czas represja taka dotknęła na przykład Tadeusza Kosteckiego). Powstałą lukę zapełniali więc zupełnie nowi twórcy. Jednym z nich był właśnie Zeydler-Zborowski, choć, co ciekawe, swoje pierwsze książki publikował pod pseudonimem. Zapewne z dwóch powodów: po pierwsze – komunistycznemu urzędnikowi państwowemu nie wypadało zajmować się czymś tak niepoważnym, po drugie – akcja tych powieści rozgrywała się poza granicami kraju (w miejscach dla obywatela PRL-u nadzwyczaj egzotycznych), więc brzmiący obco pseudonim dodatkowo ukrywał polskość pisarza, a samym dziełom przydawał trochę posmaku „owocu zakazanego” (bo zagranicznego).
Zeydler-Zborowski stał się więc Emilem Zoorem. Pod tym szyldem opublikował następujące powieści (po latach przypomniane przez Wydawnictwo Wielki Sen): „Piąta runda” (1947), „Talizman wschodu” (względnie „Pantofel Mahometa”, 1947-1948), „Sukces doktora Gordona” (bądź „Dramat w cyrku”, 1948), „Pan z wielką głową” (1948), „Żart Samuela Thortona” (1948), „To tylko kobieta” (1948) oraz „Klub Ekscentrycznych Panien” (1948). Potem zrobił sobie kilkuletnią przerwę, co było związane z wyjazdem do słonecznej Italii i zatrudnieniem w PAN-ie. Do twórczości literackiej powrócił, gdy zdobył etat w Telewizji Polskiej i związał się – z emitowanym od 1956 roku – Teatrem Sensacji i Fantastyki „Kobra”. Pierwszą książkę pod własnym nazwiskiem opublikował w 1957 roku; nosiła ona tytuł „Spacer po suficie”. W pewnym sensie była jednak kontynuacją wcześniejszych, ponieważ jej akcja nie rozgrywała się w Polsce, a bohaterowie nie byli Polakami. Ta istotna zmiana, która sprawiła, że Zeydlera-Zborowskiego możemy dzisiaj uznawać za ojca rodzimej „powieści milicyjnej”, dokonała się w następnym roku – wraz z wydaniem „Czarnego mercedesa”.
Tytuł pierwszego stricte milicyjnego dzieła Zeydlera-Zborowskiego może kojarzyć się z inną, nie tak dawno wydaną książką i nakręconym na jej podstawie w ubiegłym roku
filmem Janusza Majewskiego. Oba „Czarne mercedesy” nie mają jednak ze sobą nic wspólnego. Trochę nawet szkoda, bo może gdyby Majewski sięgnął po powieść sprzed ponad sześciu dekad, mógłby uniknąć nakręcenia obrazu tak słabego. Tym bardziej że „Czarny mercedes” z końca lat 50. ubiegłego wieku do dzisiaj broni się nieźle, pod wieloma względami przypominając wydanego trzy lata wcześniej… „Złego” Leopolda Tyrmanda. Klimat obu książek jest podobny – miejscem akcji jest podnosząca się powoli z wojennych ruin Warszawa, ciągle jeszcze strasząca kikutami zniszczonych kamienic, ale z czynnymi do późnych godzin nocnych restauracjami przypominającymi o dawnym, beztroskim (tak to mogło wyglądać z perspektywy powojennej) życiu sprzed 1939 roku.
Nie bez powodu jedna z bohaterek mówi: „Nie ma chyba w Europie drugiego miasta, które by było tak brudne i tak ciemne. Nie rozumiem, dlaczego nie można sprzątnąć ulic i jakoś przyzwoicie ich oświetlić. O dziesiątej wieczorem, kiedy na całym świecie miasta zaczynają żyć, Warszawa wygląda tak, jak w czasie oblężenia czy alarmu lotniczego”. Pasowałoby do Tyrmanda, prawda? Zeydler-Zborowski nie prowadzi jednak dysputy z autorem „Złego”; na to nie ma wystarczających umiejętności ani wyobraźni. Ale należy szczerze przyznać, że przynajmniej twórczo inspiruje się jego książką, dostarczając czytelnikowi spragnionemu sensacji przyzwoitej, jeśli chodzi o poziom literacki i fabularny, rozrywki. Dodatkowym walorem „Czarnego mercedesa” jest fakt, że zadebiutowała w nim ikoniczna dla „powieści milicyjnej” postać – porucznik (potem będzie awansował) Stefan Downar. W tym momencie ma on trzydzieści dwa lata, co wskazywałoby na to, że urodził się w roku zamachu majowego Piłsudskiego. W Milicji Obywatelskiej służy od końca wojny, czyli wstąpił do niej jako dziewiętnastoletni młodzieniec, tuż po tym jak wrócił do kraju z niemieckiego obozu.
Jak się w nim znalazł? Został wywieziony do Reichu po upadku powstania warszawskiego, w którym wziął czynny udział. Co ciekawe, w książce nie zostało wspomniane, w szeregach której z organizacji podziemnych walczył – Armii Krajowej czy Ludowej (bo inne chyba w ogóle nie wchodziły w rachubę). Downara poznajemy w momencie, w którym szykuje się do wyjazdu na dwutygodniowy urlop. I to nie byle gdzie, bo do stolicy polskich Tatr. Coś go jednak kusi i parę godzin przed odjazdem pociągu odwiedza jeszcze kolegów z pogotowia milicyjnego Komendy Miejskiej. Właśnie w czasie, kiedy dodzwania się do niego spanikowana kobieta, a pełniący służbę (pod)oficer dyżurny zbywa ją jako histeryczkę. Gdy dzwoni po raz trzeci, to Downar, nieco poirytowany na nieczułość kolegi, odbiera słuchawkę. Postanawia pomóc inżynierowej Krystynie Jarzęckiej, która w bardzo przekonujący sposób dowodzi, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. A skoro tak, to wyjątkowo czuły na kobiece wdzięki i marzący o romansie porucznik postanawia rzucić jej koło ratunkowe. Jedzie zatem do willi na Mokotowie, by rozeznać się w sytuacji. Ileż razy będzie później żałował tej decyzji!
Bo chociaż po wariackich przygodach, jakie czekają go jeszcze tej nocy, dotrze w końcu rano do Zakopanego – na dodatek poznawszy w pociągu przemiłą i prześliczną dziewczynę, dziennikarkę Hankę Drzewiecką – nie uda mu się odpocząć nawet godziny. Dogoni bowiem Downara ta warszawska sprawa, gdy spotkany przypadkowo na ulicy, sprowadzony specjalnie z Krakowa, kapitan Józef Borowicz, poinformuje go, że znaleziono trupa Jarzęckiej. I to nie w mokotowskiej willi, ale… u podnóża zakopiańskiej skoczni. Jak się tam znalazła, skoro parę godzin wcześniej znajdowała się kilkaset kilometrów stąd i raczej nie przymierzała się do wyjazdu w ślad za sympatycznym porucznikiem? To jedna z ważniejszych zagadek „Czarnego mercedesa”, która wywołuje prawdziwy efekt domina. Na końcu znajduje się zaś sam Downar, który, jak zdają się świadczyć wszystkie poszlaki, zamordował piękną inżynierową. Co gorsza wierzą w to jego przełożeni (poza jednym), a nawet prokurator. Chcąc ocalić głowę, porucznik jest więc zmuszony ukrywać się przed milicją. A z pomocą przychodzi mu okupacyjny przyjaciel, obecnie zaś – znakomicie wykwalifikowany złodziej.
Pomijając warstwę sensacyjną powieści, która broni się nieźle, ciekawe są także opisy Warszawy końca lat 50. ubiegłego wieku – z miejscami, w których można się nieźle zabawić, i dzielnicami, które najlepiej dla własnego bezpieczeństwa omijać szerokim łukiem. Uwagę przykuwa też interesujące porównanie ludowych stróżów prawa z tymi przedwojennymi, wyrażone przez Bolka Malinę w słowach, które niekoniecznie musiały podobać się funkcjonariuszom: „Nabrali do tej milicji kmiotów ze wsi, to kuda tam takiemu żłobowi do mnie! A wszystko to takie cherlawe, że z dziesięcioma nie miałbym co robić. Przed wojną to co innego. Jak cię granatowy policjant lunął w mordę, toś przynajmniej wiedział, że z władzą masz do czynienia, a teraz co?”. Ale to był jeszcze czas względnej swobody twórczej, gdy
Władysław Gomułka nie czuł się zbyt pewnie na sekretarskim tronie. Parę lat później podobne zdanie zostałoby już pewnie zakwestionowane przez cenzurę. Najważniejsze jednak, że akcja biegnie wartko, trupów nie brakuje, a piękne kobiety – urodzone aktorki, które zrobiłyby bez problemu kariery w Hollywoodzie – nieustannie kuszą Downara.