W pierwszych „polskich”, czyli takich, których akcja rozgrywała się w ludowej ojczyźnie, powieściach Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego widać jeszcze pewną przypadkowość, ale też konsekwencję. W każdej z nich pojawia się, chociaż zakres jego obecności jest bardzo różny, Stefan Downar. W „Zaczęło się w sobotę” odgrywa akurat – i bardzo dobrze! – rolę pierwszoplanową.
PRL w kryminale: Sobota to dla adwokatów niebezpieczna pora
[Zygmunt Zeydler-Zborowski „Zaczęło się w sobotę” - recenzja]
W pierwszych „polskich”, czyli takich, których akcja rozgrywała się w ludowej ojczyźnie, powieściach Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego widać jeszcze pewną przypadkowość, ale też konsekwencję. W każdej z nich pojawia się, chociaż zakres jego obecności jest bardzo różny, Stefan Downar. W „Zaczęło się w sobotę” odgrywa akurat – i bardzo dobrze! – rolę pierwszoplanową.
Zygmunt Zeydler-Zborowski
‹Zaczęło się w sobotę›
Mało atrakcyjnie zatytułowany kryminał „Zaczęło się w sobotę” jest czwartą – po „
Czarnym mercedesie” (1958), „
Szlafroku barona Boysta” (1958-1959) oraz „
Siedmiu kanarkach Maurycego” (1959) – „powieścią milicyjną” Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego. I jednocześnie kolejnym „gazetowcem”, czyli dziełem, jakie w epoce ukazało się jedynie w formie odcinkowej w prasie codziennej. Tradycyjnie najpierw poznali je czytelnicy ogólnopolskiego „Kuriera Polskiego” (w numerach 228-288 z 1960 roku), a następnie – jedynie z leciutkim poślizgiem – regionalnego „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”; siedem lat później natomiast po tę opowieść o kapitanie Stefanie Downarze sięgnął jeszcze „Dziennik Łódzki” (informacje tradycyjnie za stroną http://www.gazetowce.klubmord.com/). Miała więc ona szansę dotrzeć do całkiem pokaźnego kręgu zainteresowanych, chociaż na pewno odbiorców byłoby jeszcze więcej, gdyby doczekała się edycji książkowej. I to się w końcu stało – za sprawą wydawnictwa LTW – ale dopiero w… 2012 roku.
Swoją drogą wychodzi na to, że gazety musiały całkiem nieźle płacić za drukowane na swoich łamach powieści, skoro Zeydler-Zborowski zdecydował się na publikację w takiej właśnie formie – w dość krótkim przecież odstępie czasu – trzeciej z rzędu książki. Chyba że traktował to jako inwestycję w przyszłą karierę i szansę na przebicie się, względnie dotrwanie do momentu, kiedy kolejne dzieła będzie mógł już na pniu sprzedawać wydawnictwom. W każdym razie jego nazwisko musiało przyciągać czytelników – w przeciwnym wypadku zapewne redakcja „Kuriera Polskiego” nie zdecydowałaby się na nawiązanie stałej współpracy, ba! niemal wyłączności na nią. Z drugiej strony trudno się temu dziwić, bo chociaż współcześnie – sześć dekad po gazetowym pierwodruku – powieści Zeydlera-Zborowskiego mogą nieco trącić myszką, to jednak są bardzo przyzwoitymi czytadłami i – przynajmniej do tego momentu – interesująco skonstruowanymi historiami kryminalnymi. Których dodatkowym atutem było bezsprzecznie mocne zakorzenienie w rzeczywistości za sprawą rozbudowanego tła obyczajowego.
Z perspektywy czasu dziwić może odrobinę – nie tylko w kontekście „Zaczęło się w sobotę”, ale również wcześniejszego „
Szlafroku barona Boysta” – że sportretowana przez pisarza Polska Ludowa nie jest wcale tak siermiężna, jak można by się tego spodziewać po dziełach opisujących rzeczywistość epoki wczesnego
Władysława Gomułki. Zeydler-Zborowski idzie tym samym ręka w rękę z twórcami filmów obyczajowych z tego okresu, którzy – w dużym stopniu naśladując obrazy spod znaku francuskiej
Nowej Fali (La Nouvelle Vague) – również starali się podkreślać nowoczesność i otwartość PRL-u na nowinki z Zachodu (wyjątkiem był tu na pewno „Ósmy dzień tygodnia”
Aleksandra Forda, który jednak od razu po nakręceniu został zatrzymany przez cenzurę). Pytanie czy Polacy także w ten sposób postrzegali świat wokół siebie? Być może w Warszawie – tak, ale czytelnicy z prowincji mogli być nieco zaskoczeni „wielkim światem” przywoływanym przez autora kryminału…
Akcja powieści rozgrywa się jednak w stolicy i, gwoli ścisłości, jej okolicach (pojawia się na przykład uzdrowiskowy Konstancin) – był to więc dobry pretekst, aby pokazać Polskę wielkomiejską i względnie bogatą. Zwłaszcza że głównym bohaterem, nie licząc oczywiście kapitana Stefana Downara, jest wzięty warszawski mecenas – na dodatek mający brata za granicą (w odległej Brazylii) – Eustachy Natorski. Jego mieszkanie i jednocześnie kancelaria mieszczą się w jednej z niedawno odbudowanych kamienic na Krzywym Kole nieopodal Rynku Starego Miasta. Oprócz adwokata pracuje tam jeszcze jego „nieprzyzwoicie młoda” (to cytat z autora) sekretarka Ewa Falińska. Dzień pracy powoli dobiega końca, Ewa szykuje się więc do pójścia do domu. Natorski także żegna się z ostatnim klientem, myślami będąc już przy spotkaniu ze swoją narzeczoną Elżbietą Goterdową. W tym momencie w drzwiach pojawia się jednak jeszcze jeden interesant. Z gatunku tych, których nie należy odprawiać z kwitkiem. Przynajmniej z dwóch powodów: materialnego i moralnego.
Materialnego, ponieważ to bardzo elegancko i szykownie ubrany starszy pan. Moralnego, ponieważ przybysz jest wyraźnie wzburzony i trzyma się za serce, jakby coś mu dolegało. Wprawdzie mówi od rzeczy, przekonując, że jego przyjaciel znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie, co ma związek z wadą wzroku mecenasa i noszonymi przez niego okularami – podczas gdy Natorski okularów nie nosi, a wzrok ma znakomity – ale jeżeli ktoś źle się czuje, grzeczność i szacunek wobec starszych nakazuje przyjść z pomocą. Adwokat opuszcza więc na chwilę gabinet, aby z kuchni przynieść szklankę wody, a kiedy wraca, zastaje swojego niezwykłego klienta… z egzotycznym nożem wbitym po rękojeść w plecy. W pustym, nie licząc oczywiście ich obu, mieszkaniu! Po chwili wahania Natorski postanawia zawiadomić milicję, ale nie działa jego telefon, musi więc wybiec na ulicę i zgarnąć do domu funkcjonariusza stróżującego w najbliższej budce (to taki peerelowski folklor, który zniknął z ulic w latach 70.).
Zawiadomiony milicjant wzywa z kolei ekipę techniczną i lekarską, a jeden z lekarzy, zaskoczony nietypową jak na taką sytuację opowieścią gospodarza, dochodzi do wniosku, że najbardziej pożądaną osobą w tym miejscu będzie Downar. Kapitan Stefan Downar! Z którego nawet jego przełożony, major Leśniewski, pokpiwa, że jest jak Sherlock Holmes. Nie zmienia to jednak faktu, że ostatecznie wyraża zgodę na to, aby kapitan poprowadził dochodzenie w sprawie zabójstwa – uwaga! uwaga! – Omara Ribasa Nogueiry, brazylijskiego impresaria, który przybył do stolicy w związku z Konkursem Chopinowskim. Skoro to zagraniczniak (choć Natorski zapewnia, że rozmawiał z nim po polsku), sprawa wygląda na dużego kalibru. Downar bierze się więc od razu do pracy i zaczyna szeroko zakrojone śledztwo. W stwierdzeniu „szeroko zakrojone” nie ma żadnej przesady. Bo choć dochodzenie formalnie toczy się jedynie w Warszawie i Konstancinie, stopień jego skomplikowania jest olbrzymi. Dość powiedzieć, że z jednej strony tropy prowadzą, co akurat oczywiste, do Brazylii, z drugiej natomiast – do Moskwy.
Trzeba przyznać, że w trakcie pracy nad „Zaczęło się w sobotę” Zeydlera-Zborowskiego nie zawiodła fantazja. Dość mocno popuszczał jej wodze, ale też odpowiednio nad nią panował. Co oznacza, że za każdym razem, gdy nieco – symbolicznie – „odlatywał”, starał się szybko wracać na ziemię i logicznie motywować swoje kolejne koncepty. I chociaż każdy następny rozdział otwiera nowe pole do gry, wprowadza na szachownicę nieznane wcześniej pionki bądź figury, przez cały czas autor gra z czytelnikiem tę samą partię. To na pewno wymagało od niego dużej dyscypliny. Wprawdzie można mieć pewne zastrzeżenia co do niektórych wątków (zwłaszcza ich mnogości), lecz najważniejsze, że w finale wszystkie udaje się jakoś powiązać i zaprezentować spójne wyjaśnienie zagadki. Tym samym wraz z Zeydlerem-Zborowskim zataczamy wielkie (i trochę krzywe) koło i wracamy do punktu wyjścia. Do jego gabinetu, który w sobotnie popołudnie pragnie jak najszybciej opuścić, aby spotkać się z narzeczoną, ale… O tym już chyba było, prawda?