Można było się spodziewać, że „straszliwa historya o duszach przez wieki pokutujących” (czyli „Upiór w ruderze” Andrzeja Pilipiuka) nie będzie taka straszna. Ale że nie będzie też zabawna…?
Ani śmieszno, ani straszno
[Andrzej Pilipiuk „Upiór w ruderze” - recenzja]
Można było się spodziewać, że „straszliwa historya o duszach przez wieki pokutujących” (czyli „Upiór w ruderze” Andrzeja Pilipiuka) nie będzie taka straszna. Ale że nie będzie też zabawna…?
Andrzej Pilipiuk
‹Upiór w ruderze›
Fabuła zbioru opowiadań (nazwanego powieścią) o pokutujących duchach trzech dziewcząt rozpoczyna się w sierpniu 1812 roku, gdy wszystkie znajdują się jeszcze pośród żywych. Prolog przedstawia wydarzenia, które doprowadziły do wybuchowego zawiązania akcji właściwej (to nie spojler, szeroko informuje o tym okładka). Lukrecja, Kornelia i Marcelina, skazane przez sąd anielski na pięćset lat pokutowania w murach pałacu, będą się naprzykrzać kolejnym pokoleniom – najeźdźcom oraz krajowym cwaniakom – oszczędzając jedynie prawowitych właścicieli oraz wiernych im sprzymierzeńców (a nawet współpracując z nimi).
Czym objawiało się pokutowanie dam w XIX oraz pierwszej połowie XX wieku – nie napisano, wiadomo jedynie, że wszyscy okoliczni mieszkańcy doskonale wiedzą, że nocą w rejony pałacu lepiej się nie zapuszczać. Przybyłym jednak w czasie drugiej wojny światowej SS-manom nikt nie ośmiela się tego mówić, więc urządzają tam swą kwaterę główną. Tymczasem młody hrabia Paweł Liszkowski, będąc mianowany porucznikiem, ukrywa się ze swoim oddziałem partyzanckim w pobliskich lasach. Ma dziarskich chłopaków, ale ani on, ani prości rekruci z okolicznych wsi nie znają teorii ni praktyki prowadzenia działań wojennych. Czuwa jednak nad nimi kapitan Gryf (przed wojną nauczyciel młodego hrabiego), łącznik ze strukturami AK.
Szczęściem lokalny scharführer Hans Nockerl (w cywilu księgowy) też nie jest zbytnio wyrywny, pragnąc w spokoju doczekać końca wojny (a i nieco na niej zarobić). Sęk w tym, że przełożeni oczekują wyników… Dochodzi do zawarcia przedziwnego układu, na mocy którego AK likwiduje element typowo przestępczy (nie ruszając spokojnych Niemców, by nie doszło do odwetowej pacyfikacji), ubierając rozstrzeliwanych w mundury Armii Czerwonej – by SS mogło się wykazać w statystykach. Niestety, wychodzi to aż za dobrze, więc Nockerla przenoszą dalej na wschód, na jego miejsce przysyłając „tradycyjnego” fanatyka. Pokutniczki muszą pomóc hrabiemu w likwidacji śmiertelnego zagrożenia ze strony nowoprzybyłego oddziału SS.
Kolejne lato – rok 1944 – przynosi „oswobodzenie” Liszkowa. W ślad za Armią Czerwoną do miasteczka przybywa jednak NKWD, osadzając w pałacu majora Kabanowa. Tu zaczyna się najlepszy wątek książki – ciąg przyczynowo-skutkowy chowania elementu w sowieckich mundurach i wpisywania ich w niemieckie raporty jako lokalnych komunistycznych partyzantów. Bo oto jedną z najważniejszych czynności enkawudzistów staje się kreacja lokalnej mitologii o bohaterskim oddziale towarzyszy partyzantów, złożonym z krasnoarmiejców, którym udało się zbiec z jenieckich transportów. Z uwagi na zajadłość komunistów w tropieniu lokalnych struktur AK, porucznik Liszkowski wraz z kapitanem Gryfem uwiarygadniają tę zmyśloną historię, podrzucając sfałszowaną dokumentację oddziału – w której m.in. podkreślają pomoc udzielaną przez Liszkowskiego sowietom. Ostatecznie dochodzi jednak do sytuacji, w której znów duchy muszą wspomóc tych dobrych w celu eliminacji tych złych.
Kolejny etap to już rok 1952 i tworzenie w Liszkowie wzorcowego PGR-u. Na miejsce przybywa młody, ogromnego zapału (przy braku jakiegokolwiek doświadczenia) komunista i zaczyna się rozkręcać. Z pomocą zbrojnego ramienia partii grabi wszelki okoliczny żywy inwentarz (świnie trafiają do PGR-u, bydło zabiera wojsko i ubecja). Na terenach pałacowych wznosi prowizoryczne zabudowania, goniąc do pracy okolicznych bezrolnych, zabiera się także za demolowanie zabytkowych wnętrz oraz niszczenie wyposażenia. Duchy tracą cierpliwość – ale z uwagi na niepowodzenie metod tradycyjnych, spowodowane zbyt małą wyobraźnią (czytaj: wrodzoną tępotą) młodego aktywisty, proszą o pomoc lokalnego nauczyciela (który w miarę własnych możliwości ratuje cenne artefakty) – hrabiego Liszkowskiego nie ma już w kraju, przebywa na emigracji. Komunista zostaje pobity własną bronią (choć zupełnie niezrozumiałe staje się uratowanie jego życia).
I tak przychodzi epoka Gierka, rok 1974. Lokalny mit o bohaterskim sowieckim oddziale partyzantów jest już utrwalony, potwierdzony stojącą centralnie rzeźbą dowódcy oraz nakręconym przez sowietów filmem fabularnym. Do Liszkowa przybywa świeżo upieczony magister historii z misją utworzenia w pałacu muzeum. Cel wydaje się szczytny, lecz po pierwsze, ma on utrwalać zakłamaną historię sowieckiego oddziału (właśnie wokół tego tematu kręciła się jego magisterka), po drugie, młodzian ma też bardziej przyziemne zamiary – nakraść ile się da. Starannie ignorując prześwity wydostającej się na światło dzienne prawdy o prawdziwej partyzantce oraz przeszłości rzekomo sowieckiego bohatera, brnie w zaparte, pod pozorem zbierania artefaktów próbując dotrzeć do czegoś naprawdę cennego – dla siebie. Gdy w końcu mu się to udaje, dziewczęta wracają do wypróbowanej wcześniej metody.
I tu właściwie kończy się zasadnicza część książki, choć do trzeciej strony okładki jeszcze daleko. Historia pleneru malarskiego z 1985 roku wygląda na tekst pospiesznie ucięty z braku dalszych pomysłów (tu dopiero wychodzi na jaw coś, co wcześniej pojawia się tylko w opowieściach tubylców – wredność duchów). Koncert z 1993 to tylko dopięcie wątku partyzanckiego, dekomunizacja gminy – duchów brak. A zamykający książkę epilog o kosmitach pasuje do wcześniejszych treści jak pięść do nosa. Oba te krótkie teksty sprawiają wrażenie luźnych pomysłów, których autorowi już nie chciało się rozwijać (podobnie jak wspomniany plener).
Na plus zaliczam niesamowity wątek przyczynowo-skutkowy, czyli fałszywą historię sowieckiego oddziału partyzanckiego – od satysfakcjonującego obie strony lokalnego układu AK-SS, poprzez mitologizację wykonaną przez NKWD i podtrzymaną przez lokalnych działaczy komunistycznych, po trudne wychodzenie na jaw prawdy historycznej i dekomunizację. Jeśli zaś chodzi o duchy… Cóż, najciekawszym wątkiem o nich pozostaje prolog. Wszelkie ich późniejsze wystąpienia nie są ani straszne, ani specjalnie śmieszne. W dodatku mało wyszukane, biorąc pod uwagę możliwość wpływania na sny (!) oraz poruszania realnymi przedmiotami. Dodając do tego dość smutne w swej wymowie tło historyczne (cóż z tego, że udawało się przegnać pojedyncze osoby, skoro nie zmieniało to biegu historii?) i nieciekawe czasy, dostajemy do ręki opowieść, którą owszem, czyta się płynnie, ale do której niekoniecznie chciałoby się wracać. Której końcówkę autor potraktował po macoszemu, jak gdyby samemu także tracąc do niej serce – lub odkrywając, że i tak nic więcej z tego już nie będzie.
Co do kształtu, kuliste są polskie pyzy, pielmieni są co najwyżej okrągłe. Chyba, że pomyliłaś pielmieni z gruzińskimi chinkali (mają cebulowaty kształt)