„Brat Mikołaja” to dość przewrotny kryminał Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, w którym tytułowy bohater pojawia się jedynie w opowieściach retrospektywnych. Choć praktycznie wszystko – od pierwszej do ostatniej strony – kręci się wokół niego. Jednocześnie też autor wskazuje na to, jak bardzo krzywdzące mogą być niesprawdzone plotki, zwłaszcza kiedy powielają je osoby uchodzące za szanowane.
PRL w kryminale: Milicjant, który chciał być księdzem
[Zygmunt Zeydler-Zborowski „Brat Mikołaja” - recenzja]
„Brat Mikołaja” to dość przewrotny kryminał Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, w którym tytułowy bohater pojawia się jedynie w opowieściach retrospektywnych. Choć praktycznie wszystko – od pierwszej do ostatniej strony – kręci się wokół niego. Jednocześnie też autor wskazuje na to, jak bardzo krzywdzące mogą być niesprawdzone plotki, zwłaszcza kiedy powielają je osoby uchodzące za szanowane.
Zygmunt Zeydler-Zborowski
‹Brat Mikołaja›
Przewrotność obecna w fabule powieści nie oznacza jednak żadnej rewolucyjnej zmiany. Ani styl, ani sposób konstruowania opowieści przez Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego niczym się tu nie różni od jego wcześniejszych książek. Intrygująca jest przede wszystkim zmiana punktu widzenia, w efekcie czego tytułowego bohatera poznajemy – jeśli w ogóle można tak się wyrazić – od strony, która ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. „Brat Mikołaja” został opublikowany w 1974 roku przez wydawnictwo Iskry w popularnej serii „Klub Srebrnego Klucza”, w której wcześniej twórca postaci majora Stefana Downara wydał między innymi „
Czarnego mercedesa” (1958), „
Akcję Rudolf” (1963) oraz „
Nawet umarli kłamią” (1971); później natomiast chociażby „
Koty Leokadii Kościelnej” (1965/1975) oraz „
Sekret Julii” (1968/1981). I trzeba przyznać, że nie ma wśród nich pozycji słabych, które co jakiś czas przytrafiały się warszawskiemu pisarzowi. Widać, osoby odpowiedzialne za dobór tytułów w Iskrach zwracały także uwagę na jakość artystyczną.
Najpopularniejszym detektywem wykreowanym przez Zeydlera-Zborowskiego był niewątpliwie major Downar (jego popularności dorównywał w tamtym czasie jedynie kapitan Szczęsny, bohater wielu książek Anny Kłodzińskiej), ale na początku lat 70. ubiegłego wieku w paru powieściach musiał on odstąpić pierwszy plan sierżantowi, a potem porucznikowi Franciszkowi Kociubie („
Czerwona nitka”, „
Nawet umarli kłamią”, „
Pieczeń sarnia”). Kociuba, uosabiający awans społeczny mieszkańców wsi, był idealną postacią ma czasy gomułkowsko-gierkowskie, ale reprezentował tylko jedną flankę sojuszu robotniczo-chłopskiego. Potrzebny był więc – dla równowagi – bohater symbolizujący drugą stronę, milicjant o korzeniach proletariackich. A skoro takie było zapotrzebowanie, Zeydler-Zborowski odpowiedział na nie, powołując do życia sierżanta Waleriana Pawelca, zwanego z racji swego optymistycznego usposobienia, dzięki któremu zazwyczaj działał uspokajająco na kolegów i przełożonych, „Walerianą”.
Trudno wyobrazić sobie bohatera peerelowskiej „powieści milicyjnej” o trafniejszym rodowodzie. Urodził się krótko po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, mieszkał na warszawskim Targówku, gdzie jego ojciec pracował jako ślusarz-mechanik. Do nauki zamiłowania nie miał, ale sporo czytał, choć były to głównie powieści przygodowe, sensacyjne i kryminalne. Ich lekturę tak bardzo brał sobie do serca, że jako dzieciak chciał być dżentelmenem-włamywaczem (jak Arsene Lupin), księdzem (jak ojciec Brown z książek G. K. Chestertona), wreszcie Sherlockiem Holmesem. Plany te kończyły się najczęściej laniem od ojca. Młodość, która wcale nie była beztroska, przerwał wybuch wojny. We wrześniu 1939 roku Pawelec trafił do niemieckiej niewoli, lecz udało mu się uciec z transportu do obozu jenieckiego, ostatecznie trafił do partyzantki (można się domyślać, że komunistycznej). Po wojnie natomiast walczył z „bandami” (dzisiaj powiedzielibyśmy, że z oddziałami „
żołnierzy wyklętych”) na Podlasiu, Lubelszczyźnie i w Bieszczadach.
Nie oszczędzał się – był dwa razy ranny, cudem uniknął śmierci. Po powrocie do rodzinnej Warszawy, postanowił dalej utrwalać władzę ludową, tym razem jednak służąc w szeregach Milicji Obywatelskiej jako śledczy. I choć zbliża się już do emerytury, wciąż jest sierżantem – nie doczekał się, mimo niewątpliwych zasług, awansu na stopień oficerski, ponieważ… nie zadbał – w przeciwieństwie do Kociuby – o odpowiednie wykształcenie. Ma za to ogromne doświadczenie i wyrobionego policyjnego „nosa”, co sprawia, że często to on właśnie nieoficjalnie kieruje dochodzeniami, a nie jego dużo młodsi koledzy-oficerowie. Tak jest i teraz. Współpracujący z nim porucznik Jerzy Makowiecki, młodzian krótko po studiach, jest na tyle mądry, aby nie wywyższać się ponad „Walerianę”, lecz czerpać pełnymi garściami z jego prawie trzydziestoletnich wiedzy operacyjnej i doświadczenia. A czego dotyczy sprawa? Otóż pewnego dnia na posterunek zgłasza się do pułkownika Jagodzińskiego młody inżynier Mikołaj Konorski; komendant odsyła go do swoich podwładnych, którzy chcąc nie chcąc, muszą wysłuchać nadzwyczaj smutnej rodzinnej opowieści.
Jej bohaterem jest brat Mikołaja, starszy od niego o trzy lata Maurycy Konorski, który parę tygodni temu opuścił po czterech latach odsiadki więzienie. To bandzior i recydywista, z powodu intryg którego Mikołaj – spokojny i szanowany obywatel – miał już wiele problemów. Teraz planuje ślub z dziennikarką telewizyjną Joanną Stawiską i obawia się, czy Maurycy nie stanie na drodze do jego szczęścia. Wystarczy przecież, aby znowu „zmalował” coś na jego konto, a trzeba się będzie po raz kolejny tłumaczyć przed władzami, a może nawet płacić jakieś odszkodowanie. Cóż jednak w takiej sytuacji mogą mu pomóc Makowiecki i Pawelec? Dopóki starszy z braci Konorskich nie naruszy prawa, nic nie można mu zrobić. „Waleriana” wpada natomiast na pomysł, aby Mikołaj wyprowadził się z Warszawy, zmienił nazwisko i zaczął nowe życie; ten jednak nie wierzy, że to uchroni go przed zdeterminowanym w poszukiwaniach Maurycym. W efekcie, nic nie wskórawszy, inżynier wraca zrezygnowany do domu. Jedyne, co mu teraz pozostaje, to żalić się swojej narzeczonej…
Joanna, chociaż nie ma powodów, aby powątpiewać w przyczyny rozpaczy w swego ukochanego, jest przekonana, że Mikołaj trochę przesadza. Wkrótce przekonuje się jednak, że Maurycy rzeczywiście może napytać sobie i bratu problemów. Jej przyjaciółka, mieszkająca w Radości Karolina Morawska, czeka właśnie na przyjazd znajomego z Australii. Joachim Zelbert jest Polakiem, który wyemigrował z kraju jeszcze przed wojną i na Antypodach dorobił się gigantycznego majątku (liczonego oczywiście w milionach dolarów); w czasie swej poprzedniej wizyty w ojczyźnie poznał Karolinę, teraz pragnie ożenić się z nią. Zelbert jest też – cóż za zbieg okoliczności! – wujem Konorskich, który ma ogromny żal do Maurycego za to, że ten stoczył się moralnie. Morawska, a wraz z nią także Stawiska, obawia się więc, czym może zakończyć się spotkanie porywczego Joachima z agresywnym i narwanym Maurycym. Kiedy parę dni później w willi Karoliny zostaje zamordowany Zelbert, nikt nie ma wątpliwości, kto może stać za tą zbrodnią. Tym bardziej że sąsiadka Morawskiej widziała wchodzącego do budynku mężczyznę, którego rysopis idealnie pasuje do… brata Mikołaja.
Wydaje się początkowo, że działania MO ograniczą się jedynie do wytropienia i aresztowania Maurycego, ale gdy Pawelec i Makowiecki (a zwłaszcza ten pierwszy) wgłębiają się w sprawę, okazuje się, że nie wszystko jest takie proste i oczywiste. Prowadząc śledztwo, trafiają bowiem na osoby, które mają na temat podejrzewanego o morderstwo Konorskiego zupełnie odmienne zdanie niż jego młodszy brat. Gdzie więc tkwi prawda? Kto kłamie? I z jakiego powodu? Mimo wykorzystania po raz kolejny bardzo podobnych wątków – vide Polak przybywający z zagranicy z milionowym spadkiem („
Testament”), ważne wydarzenia rozgrywające się w starej willi pod Warszawą („
Pieczeń sarnia”) czy wplątany w zbrodnię artysta-malarz („
Czerwona nitka”) – tym razem Zeydlerowi-Zborowskiemu udaje się uniknąć czyhających na niego raf. Po pierwsze: duet Makowiecki-Pawelec ma spory potencjał humorystyczny, który zostaje odpowiednio wykorzystany. Po drugie: sporą – także wynikającą z przekory – sympatię wzbudza kolega Stawiskiej z pracy, Edek Magierski. Po trzecie… A musi być w ogóle jakieś „po trzecie”?