W „Dodatkowej duszy” Wioletty Grzegorzewskiej doświadczymy banalności, ba, niemal normalności wojennych czasów, co jeszcze bardziej pogłębia niewyobrażalny dramat tych, którzy zostali uznani za „podludzi”. Pozwala to postawić wiele etycznych pytań.
Gdy człowiekiem gardzi człowiek
[Wioletta Grzegorzewska „Dodatkowa dusza” - recenzja]
W „Dodatkowej duszy” Wioletty Grzegorzewskiej doświadczymy banalności, ba, niemal normalności wojennych czasów, co jeszcze bardziej pogłębia niewyobrażalny dramat tych, którzy zostali uznani za „podludzi”. Pozwala to postawić wiele etycznych pytań.
Wioletta Grzegorzewska
‹Dodatkowa dusza›
Wioletta Grzegorzewska powraca z nową książką po trzech latach od publikacji „
Stancji”. Wcześniej, w 2014 roku, ukazały się „
Guguły”, które pod angielskim tytułem „Swallowing Mercury” znalazły się w szerokim finale międzynarodowej edycji nagrody Bookera w 2017 roku. Obie powieści nawiązują do gatunku
Bildungsroman, historii o dorastaniu i poszukiwaniu swojego miejsca w świecie.
„Dodatkowa dusza” przenosi nas w czasy drugiej wojny światowej. Na okładce oraz w posłowiu autorki czytamy, że fabuła została oparta na wojennych losach Juliana Brzezińskiego, żydowskiego inżyniera, oraz jego nastoletniego syna Marcina. O ich historii opowiedziała autorce urodzona kilka lat po wojnie przyrodnia siostra chłopca. Julian znalazł się w transporcie do Treblinki razem z żoną, bratem i całą jego rodziną. Postanowił zaryzykować, uciec z pociągu i wrócić do Warszawy, by nie zostawić dwunastolatka samego. Marcin mieszka u obcych ludzi po aryjskiej stronie, Brzezińscy płacą im za syna.
Wszystko toczy się tak spokojnie: Julian Brzeziński z pomocą dobrych ludzi dociera do Warszawy. Spotyka znajomego. Wynajmuje z jego polecenia skromny pokoik. Ma co jeść i gdzie spać. Próbuje nawiązać kontakt z Marcinem. Mijają dni i noce. Syn Juliana jest jak każdy chłopak w tym wieku – testujący granice swojej „przeddorosłości”, a jego ryzykowne zachowania można przypisać młodzieńczej fantazji. Ojciec, jak wszyscy kochający rodzice na świecie, boi się o niego. Marcin działa w ruchu oporu, co w jego przypadku staje się szczególnie niebezpieczne.
Taka niemal normalność… Tymczasem ani na chwilę nie da się zapomnieć, że są to czasy wyjątkowe. Żona Hanka i reszta rodziny zostali w pociągu jadącym do obozu koncentracyjnego. Znajomy pomógł Julianowi za pieniądze wyrobić lewe papiery. A przede wszystkim Julian i Marcin mogą mieszkać po aryjskiej stronie, poza gettem – bo oprócz odpowiednich fałszywych dokumentów mają niebudzący podejrzeń wygląd. Mimo to poruszanie się po mieście jest niebezpieczne. Można trafić na szpicli i szmalcowników, którzy przemocą zmuszają mężczyzn do zdjęcia spodni, a gdy odkrywają, że mają do czynienia z Żydami, szantażują lub od razu denuncjują. O nienormalnych czasach przypominają różne drastyczne szczegóły – jak na przykład widok szubienic po egzekucji. Albo nowe rozporządzenia okupantów – że ci, którzy bez zezwolenia opuszczają dzielnicę żydowską, podlegają karze (w tym słowie niech wydawca koniecznie usunie błąd ortograficzny!) śmierci. W okupacyjnej Warszawie robi się coraz groźniej. Aż wreszcie wybucha powstanie warszawskie, podczas którego rozgrywają się sceny symbolicznego „rytuału przejścia” Juliana na drugą stronę, ku wolności i lepszym czasom. Wcześniej było też powstanie w getcie, ale nie wybrzmiewa ono w powieści wystarczająco wyraźnie – trochę szkoda, choć może jest to zabieg celowy.
Strona po stronie, dociera do nas dramat Holocaustu. To nic, że został on tak oszczędnie, wręcz powściągliwie opisany, że nie epatuje wielkimi liczbami czy szczegółami. Że koncentruje się na jednostce, a nie całej zbiorowości. Że jest tu nawet miejsce na opisy piękna przyrody i mijających pór roku. Taki obraz świata, w którym „człowiekiem gardzi człowiek” (jak śpiewał Czesław Niemen), jest nie mniej przerażający. Bo są tu ludzie, którym z racji pochodzenia odebrano prawo do spacerowania po ulicach albo nawet w ogóle do życia, odebrano prawo do człowieczeństwa.
Dla mnie osobiście ten obraz jest tym bardziej wstrząsający, że dostrzegamy także współcześnie, w naszych „normalnych” czasach pokoju, powrót do pewnych zachowań, postaw, wyrażania przekonań, które mogą sprawić, że to wszystko, co zdarzyło się podczas drugiej wojny światowej, może powrócić. Że znów znajdą się ludzie, którzy – tak jak wtedy – zostaną pozbawieni swoich praw. I że tak jak wtedy, „Auschwitz nie spadnie z nieba”, ale wydarzy się nieuchronnie jako ciąg dalszy rozwoju pewnych wypadków.
Jedno ze zdań z Talmudu głosi: „jeśli człowiek niszczy jedno życie, to jest tak, jak gdyby zniszczył cały świat. A jeśli człowiek ratuje jedno życie, to jest tak, jak gdyby uratował cały świat”. Dla Juliana jego całym światem jest syn. Z pięknych retrospekcji dowiadujemy się, że Brzezińscy byli kochającą się i szczęśliwą rodziną jakich wiele. Ale cały ten świat zostaje bezpowrotnie zniszczony…
Niewyobrażalny dramat Juliana akcentuje także tytuł powieści. W szabas, jak czytamy, Bóg obdarza każdego religijnego Żyda „duszą dodatkową”, która ma go wzmocnić wewnętrznie i podnieść do stanu świętości. Odbiera ją, gdy szabas dobiega końca. Odczytuję ten tytuł tak, że bohaterowi Wioletty Grzegorzewskiej owa „dodatkowa dusza” od Boga nie wystarcza, aby pojąć i zrozumieć ogrom cierpienia będącego jego udziałem. Nic mu nie daje… Słychać tu echa słów Jezusa na krzyżu: „Boże mój, czemuś mnie opuścił?”.
„Dodatkowa dusza” nie wystarcza także, by odwieść Juliana od zemsty za denuncjację. To jakże złowrogi cień nienormalnego wojennego życia: pośród ludzi pracujących, wykonujących swój zawód, żyjących banalnie i niewidocznie jak wszyscy inni – są denuncjatorzy. Jakimi motywami się kierują? W imię czego odmawiają innym prawa do człowieczeństwa? Dlaczego ratują jednych, a innych – skazują na śmierć?
Zakończenie powieści, tak doskonale niejednoznaczne i zawieszone w próżni, wyzwala całe mnóstwo etycznych pytań, między innymi tych zadawanych przez Hannę Arendt: o banalność zła. Że jest tak wielu dobrych, gotowych do bezinteresownej pomocy ludzi – spotkał ich przecież Julian tuż po ucieczce z pociągu. Ale stykamy się na co dzień także z tymi, którzy noszą w sobie zło. I że doświadczają go ludzie spomiędzy nas: wykluczani, prześladowani, skazywani na bycie „podludźmi”. Wioletta Grzegorzewska każe się nam zastanowić: czy w kilkadziesiąt lat po zakończeniu wojny nauczymy się przynajmniej odczytywać niepokojące mechanizmy, aby nie triumfowało zło, również w tych niewyjątkowych niewojennych czasach?