Nie, to jeszcze nie koniec przygody z twórczością Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego. To tylko krótka pauza. Do sztandarowego autora peerelowskich powieści kryminalnych powrócimy niebawem. Dzisiaj natomiast poświęcimy czas innemu Zygmuntowi. Znanemu już z cyklu „PRL w kryminale” – Zygmuntowi Sztabie, twórcy postaci niezwykle odważnego porucznika, a później kapitana Tomasza Redliny.
PRL w kryminale: Pod grozą „czerwonego terroru”
[Zygmunt Sztaba „Muszka w białe grochy” - recenzja]
Nie, to jeszcze nie koniec przygody z twórczością Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego. To tylko krótka pauza. Do sztandarowego autora peerelowskich powieści kryminalnych powrócimy niebawem. Dzisiaj natomiast poświęcimy czas innemu Zygmuntowi. Znanemu już z cyklu „PRL w kryminale” – Zygmuntowi Sztabie, twórcy postaci niezwykle odważnego porucznika, a później kapitana Tomasza Redliny.
Zygmunt Sztaba
‹Muszka w białe grochy›
Zygmunt Sztaba (1918-1984) był cenionym dziennikarzem (wieloletnim współpracownikiem katolickiego, publikowanego przez Stowarzyszenie PAX, dziennika „Słowo Powszechne”), prozaikiem (piszącym bajki dla dzieci, powieści przygodowe dla młodzieży oraz reportaże i kryminały dla dorosłych), jak również wziętym tekściarzem (któż w latach 50. i 60. ubiegłego wieku nie znał takich piosenek jak „Kuba wyspa jak wulkan gorąca” czy „Bajo Bongo”?). Jego powieści sensacyjne i detektywistyczne wyróżniały się na tle zazwyczaj bardzo sztampowej produkcji literackiej tamtych lat: po pierwsze – zazwyczaj były naprawdę nieźle napisane, po drugie – cechowały się dynamiczną intrygą, po trzecie – wykorzystywały wątki szpiegowskie. Choć da się dostrzec też w twórczości Sztaby pewną fobię – zadziorną antyniemieckość, co tylko częściowo da się wytłumaczyć wypełnianiem przez pisarza poleceń ówczesnej propagandy. Ta niechęć do narodu, jaki wydał nie tylko Adolfa Hitlera, lecz także Johanna Wolfganga Goethego musiała być dyktowana znacznie głębszymi urazami, mającymi swoje źródło w wydarzeniach wojennych.
Po zakończeniu drugiej wojny światowej Sztaba był rozchwytywanym autorem. Publikował w istniejących jeszcze wtedy prywatnych wydawnictwach książkowych (vide powieści „
Eryk Müller poszukuje siostry”, 1946; „
Giełda przestaje notować”, 1947), w prasie codziennej („
Zielona granica”, która swój pierwodruk miała w 1946 roku w „Kurierze Szczecińskim”) oraz tygodniowej (znana z „Panoramy” „
Zemsta Mariana Boruty”, 1956). Poza tym w drugiej połowie lat 40. prozaik nawiązał również współpracę z katowicką oficyną wydającą serię broszurową „Co Tydzień Powieść” (cieszącą się sporą popularnością czytelników już w międzywojniu). Jako numer dwudziesty drugi z 1948 roku Sztaba opublikował w niej książkę „W ślepym zaułku”, której bohaterem był – znany już z „Zielonej granicy” – Tomasz Redlina. Dziewięć lat później została ona przypomniana przez Wydawnictwo Śląsk, ale pod zmienionym już tytułem – „Muszka w białe grochy”.
Przypomnijmy pokrótce, kim był Redlina! To były żołnierz Armii Krajowej, uczestnik powstania warszawskiego, który po zakończeniu wojny trafił do II Korpusu generała Władysława Andersa. Po demobilizacji został – pracującym dla polskiego kontrwywiadu – agentem-prowokatorem: jako niemiecki student uniwersytetu w Altstadt wziął udział w zdemaskowaniu neonazistowskiej organizacji „Mściciele”. Gdy rozpisywały się o tym gazety w komunistycznej Polsce, stał się niemal bohaterem narodowym. Sława jednak szybko przeminęła i porucznik Redlina trafił ostatecznie do Szczecina. Tam wraz z kapitanem Molendą z Wojsk Ochrony Pogranicza udało mu się rozpracować szajkę przemytniczo-agenturalno-dywersyjną, za co prawdopodobnie został awansowany do stopnia kapitana i przeniesiony do Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej w Warszawie. W takiej właśnie roli występuje w powieści „W ślepym zaułku”, która później stała się „Muszką w białe w grochy”.
Zanim jednak na jej kartach pojawia się Redlina, musi upłynąć trochę czasu. Akcja powieści zaczyna się w ostatnich miesiącach drugiej wojny światowej. W usytuowanym w Westfalii obozie koncentracyjnym K.L.-75 więziony jest, pośród setek innych Polaków, Franciszek Grochala. Trafił tam nie z powodu swego zaangażowania w działalność ruchu oporu czy choćby w wyniku ulicznej łapanki. Zatrzymano go, skazano i wysłano do lagru, bo był zwykłym kryminalistą. W obozie rządzonym twardą ręką przez SS-Unterscharführera Wolfa Schneidera też potrafił się urządzić – został kapo (czyli więźniem funkcyjnym, nadzorcą nad innymi osadzonymi) i przy okazji konfidentem donoszącym na planujących ucieczki rodaków. Poznajemy go właśnie w czasie poufnej rozmowy ze Schneiderem, która z czasem zamienia się w alkoholową libację. Gdy jednak Grochala przekonuje się, że Niemiec zwyczajnie go oszukuje i nie ma najmniejszej ochoty dotrzymać danych obietnic, wściekły wali go młotkiem w głowę i zabija. A potem kradnie z szuflady woreczek z brylantami i rulon złotych monet dwudziestodolarowych, po czym ucieka, korzystając z planu więźniów, których wcześniej zdradził.
Jak widać, to cwaniak kuty na cztery nogi. Dlatego i po wojnie radzi sobie doskonale. Najpierw trafia do Berlina, gdzie – dzięki przekupstwu – wkręca się do armii Andersa i ostatecznie ląduje w Rzymie. Tam zostaje rozpoznany przez młodego oficera, który siedział w tym samym obozie. Gdy o przeszłości Grochali, teraz występującego jako major Roman Oszmiański, dowiadują się jego przełożeni – nie wyciągają wobec oszusta żadnych konsekwencji. Wręcz przeciwnie, postanawiają pozbyć się jego demaskatora, a samego Franka wysłać do kraju i postawić na czele walczącego z komunistami oddziału partyzanckiego na Podhalu. Tym sposobem Grochala alias Oszmiański staje się budzącym grozę „żołnierzem wyklętym” o pseudonimie „Waligóra”. Trzeba przyznać, że to wątek wyjątkowo obrzydliwy, podporządkowany ordynarnej ubeckiej propagandzie, mającej zohydzić nie tylko antykomunistyczne podziemie (w tym konkretnym przypadku Józefa Kurasia, o którym jest nawet w książce mowa), ale także wciąż pozostających na Zachodzie dawnych żołnierzy Andersa.
Przekaz jest prosty: wrogowie ludowej ojczyzny, zaślepieni nienawiścią do nowej Polski, są gotowi sprzymierzyć się nawet ze zdrajcami i bandytami, byle tylko osiągnąć swój ohydny cel – doprowadzić do upadku socjalizmu i powrotu skompromitowanej sanacji, rodzimych kryptonazistów. I choć „Waligórze” ziemia szybko zaczyna palić się pod stopami, ma on też sporo szczęścia, niemal zawsze bowiem spada, jak kot, na cztery łapy. Grochali poświęcona jest pierwsza część powieści; w drugiej natomiast na plan pierwszy wybija się postać kapitana Redliny. Dzieje się tak, kiedy do Warszawy dociera z położonych na Opolszczyźnie Szklar informacja o nadzwyczaj dziwnym zdarzeniu, które na pierwszy rzut oka wygląda jak nieszczęśliwy wypadek. Jego ofiarą pada inżynier Henryk Gajda, wynalazca i konstruktor pracujący w miejscowej fabryce. Otóż pewnego ranka przy kiosku na rynku zostaje on zaatakowany przez wilczura – psa-przewodnika pewnego ślepca. Pies ni stąd ni zowąd rzuca się na mężczyzna, przewraca go, a ten uderza głową o kamienie i umiera.
Gdyby nie chodziło o pracownika ważnej ze strategicznego punktu widzenia fabryki, nikt z miejscowej milicji – ani tym bardziej z Komendy Głównej! – nie rozwodziłby się długo nad tą sprawą. Ostatecznie trafia ona jednak na biurko Redliny, który postanawia wybrać się do Szklar i bliżej przyjrzeć całej sprawie. Obie części powieści, choć od strony fabularnej różnią się znacząco, są świetnie napisaną literaturą gatunkową – z jednej strony sensacyjno-szpiegowską (do złudzenia przypominającą przedwojenne dzieła Adama Nasielskiego czy Stanisława Wotowskiego), z drugiej stricte kryminalną. Sztaba dba zaś o to, aby w finale oba wątki atrakcyjnie się zazębiły. Plusów „W ślepym zaułku” ma sporo: akcja jest wartka (nawet w krótkim rozdziale autor potrafi wcisnąć mnóstwo wydarzeń), nie brakuje pościgów, zbrodni, zdrad; pojawia się nawet wątek miłosny (inżynier Gajda był strasznym babiarzem). Tylko ta nieznośna propaganda, której dzisiaj nie da się obronić ani usprawiedliwić, i antyniemiecka fobia, którą akurat można zrozumieć – psują efekt. O ileż ciekawszym i uniwersalnym dziełkiem byłaby powieść Sztaby bez tych wtrętów. Tyle że wtedy nie odzwierciedlałoby ono swojej ponurej epoki. Jak takie na przykład słowa: „Chodnikami ciągnęły gromady ludzi. Przyzwoicie ubrani, uśmiechnięci, nie sprawiali wrażenia nieszczęśliwych ofiar, żyjących w ustawicznym strachu pod grozą «czerwonego terroru», jak mówiono za granicą (…)”.