Po przełomie październikowym 1956 roku Zygmunt Sztaba nabrał wiatru w żagle. Gdy wreszcie przestały obowiązywać ograniczenia związane z narzuceniem polskim artystom rygorów realizmu socjalistycznego (obowiązującego przecież także w literaturze), w drugiej połowie lat 50. wrócił do pisania kryminałów. W zbiorze „Puszka błękitnej emalii” pojawiły się dwie jego nowe powieści: tytułowa oraz omawiana dzisiaj „Śmierć w lustrze”.
PRL w kryminale: Chciwość w służbie sprawiedliwości
[Zygmunt Sztaba „Puszka błękitnej emalii” - recenzja]
Po przełomie październikowym 1956 roku Zygmunt Sztaba nabrał wiatru w żagle. Gdy wreszcie przestały obowiązywać ograniczenia związane z narzuceniem polskim artystom rygorów realizmu socjalistycznego (obowiązującego przecież także w literaturze), w drugiej połowie lat 50. wrócił do pisania kryminałów. W zbiorze „Puszka błękitnej emalii” pojawiły się dwie jego nowe powieści: tytułowa oraz omawiana dzisiaj „Śmierć w lustrze”.
Zygmunt Sztaba
‹Puszka błękitnej emalii›
W historii literatury polskiej okresu powojennego istotną rolę odgrywa 1949 rok. To właśnie wtedy w czasie zjazdu Związku Zawodowego Literatów Polskich w Szczecinie pod presją Włodzimierza Sokorskiego – ówczesnego wiceministra (a potem nawet ministra) kultury i sztuki – zadekretowano socrealizm. Od tej pory sztuka (w tym literatura) miała realizować, podobnie jak działo się to w Związku Radzieckim od połowy lat 30. XX wieku, ideologiczne wytyczne partii komunistycznej. Dla popkultury oznaczało to śmierć. Realizm socjalistyczny nie uznawał bowiem istnienia takich gatunków, jak klasyczna powieść kryminalna czy sensacyjna; chyba że pozytywnymi bohaterami byli funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa tropiący zwyrodnialców z Zachodu, którzy tylko czyhają na to, aby obalić nad Wisłą ustrój powszechnej szczęśliwości. Nawet jeżeli publikowane przez Zygmunta Sztabę przed 1949 rokiem powieści wpisywały się w dyrektywy płynące z ministerstw kultury oraz spraw wewnętrznych (vide „
Eryk Müller poszukuje siostry”, „
Giełda przestaje notować”, „
Zielona granica”, „
W ślepym zaułku”), to jednak daleko im było do oczekiwanego przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą dydaktyzmu.
Nic zatem dziwnego, że po szczecińskim wystąpieniu Sokorskiego Sztaba wolał, zapewne dla świętego spokoju, skupić się na innych tematach. Dopiero po odsunięciu od władzy ekipy
Bolesława Bieruta i przywróceniu
Władysława Gomułki postanowił na nowo zajęć się literaturą detektywistyczną (i nie tylko). W ciągu paru lat wydał kilka cieszących się dużym powodzeniem książek. Zaczął od reporterskiej „Sprawy Konrada Piecucha” (1956), która utrzymana jest jeszcze w tonie socrealistycznym (po prawie dekadzie Wydawnictwo PAX wznowiło ją jako „Mordercy przyszli nocą”), po roku ukazał się ze zbiór „
Muszka w białe grochy” (z powieścią tytułową, która okazała się nową wersją „W ślepym zaułku”, intrygującym „gazetowcem” „
Zemsta Mariana Boruty” oraz mikropowieścią „Na zachód od Lille”, wznowioną czternaście lat później w serii „Ewa wzywa 07…” jako „
To nie było samobójstwo!”). Następnie czytelnicy zostali uraczeni „francuskim”, chociaż z kapitanem Tomaszem Redliną w roli głównej, kryminałem „
Co czwartek ginie człowiek” (1958) i wreszcie książką – podobnie jak wcześniejsze opublikowaną przez katowickie Wydawnictwo Śląsk – „Puszka błękitnej emalii” (1959), w której znalazły się dwie „zbrodnicze” historie: omawiana dzisiaj „Śmierć w lustrze” oraz tytułowa.
Trzeba przyznać, że na tle innych twórców polskich „powieści milicyjnych” Zygmunt Sztaba wyróżniał się pozytywnie. Jego fabuły miały rozmach, pisane były poprawną polszczyzną, dowodzącą, że mamy do czynienia z autorem z wyższej półki, w końcu – co równie istotne – nie raziły sztampą. To wszystko – może z wyjątkiem rozmachu – pojawia się także w „Śmierci…”, której początek należy do wyjątkowo intrygujących i zaskakujących (może to właśnie on kilka lat później zainspirował Andrzeja Kondratiuka do nakręcenia krótkometrażówki „Chciałbym się ogolić”). Jest jesienny wieczór. Na stacji Stawidła zatrzymuje się pociąg jadący z Warszawy; najpierw wysiada z niego łysy mężczyzna z walizeczką, a krótko po nim, tuż przed odjazdem maszyny, drugi, który, co do tego nie można mieć wątpliwości, śledzi pierwszego. Robi to na tyle umiejętnie, że tamten nie zwraca na to uwagi. Kiedy łysy wchodzi do fryzjera Stęporka, aby się ogolić, Łasica – to pseudonim tropiącego go warszawiaka – zachodzi do baru położonego naprzeciwko zakładu cyrulika. Popijając piwo, obserwuje drzwi, aby nie przegapić, kiedy interesujący go człowiek, teraz już odświeżony, ponownie pojawi się na ulicy. Tyle że…
…fryzjer zdaje się kończyć pracę, o czym świadczyłoby zasunięcie zasłon w oknie, a jego klient wcale nie opuścił salonu. Podenerwowany Łasica wypada na zewnątrz, przez niewielki prześwit zagląda do środka i widzi pusty fotel. Gdzie więc podział się łysy? Wpada jak oparzony do zakładu i korzystając z tego, że jeszcze nie dobiegła godzina zamknięcia (dwudziesta), żąda od fryzjera, aby ten go ogolił. Jednocześnie intensywnie rozgląda się po pomieszczeniu. Jego uwagę przykuwa wypukłość w kotarze na podłodze, jakby wystawały tam czyjeś nogi. Trzymający w ręku brzytwę cyrulik również dostrzega spojrzenie i zaskoczoną twarz swego niespodziewanego klienta – i nie wiadomo, jak by się to dla Łasicy skończyło, gdyby do zakładu nie wszedł kolejny spóźniony klient, mający nieopodal swój warsztat zegarmistrz Zawada. Warszawiak widział go w oknie, idąc z dworca za łysym; Zawada siedział nad radiostacją i coś nadawał, co oznacza, że zna alfabet Morse’a. Chcąc przykuć jego uwagę, wystukuje więc palcem parokrotnie wezwanie: „S.O.S.”, które – jak się okazuje – skutkuje. Wystarczy, że zegarmistrz na chwilę odwraca uwagę fryzjera; Łasica zrywa się z fotela i obezwładnia Stęporka.
Od tego momentu wydarzenia nabierają przyspieszenia. Fryzjer zostaje związany, za kotarą Łasica znajduje natomiast zwłoki łysego; prosi więc Zawadę, aby ten jak najszybciej wezwał milicję. Kiedy kilkanaście minut później zegarmistrz pojawia się z powrotem w towarzystwie porucznika MO Wolskiego, w zakładzie nie ma już ani Łasicy, ani Stęporka; jest tylko trup nieznajomego mężczyzny. Ale nie ma jego walizeczki. Ani zegarka kieszonkowego. Wolski podejrzewa zbrodnię, lecz badający ofiarę lekarz ma wątpliwości, czy było to morderstwo. Na dodatek jednemu z funkcjonariuszy nieżyjący bardzo kogoś przypomina. Być może jest to mieszkający nieopodal Stawideł gajowy Filip Mikulski. Wystarczy jednak wysłać wóz do leśniczówki, by przekonać się, że gajowy ma się całkiem nieźle. Skąd zatem to podobieństwo? Otóż łysy okazuje się jego bratem, restauratorem z Chicago, który po wielu latach postanowił odwiedzić bliskich i zanim do nich dotarł, spotkało go wielkie nieszczęście. Filipa zresztą także, ponieważ liczył na pomoc finansową bogatego krewnego, a tymczasem to, co miał przy sobie najcenniejszego – zniknęło!
Ten szczegółowy opis zdarzeń to jedynie kilkunastostronicowa introdukcja do części właściwej, w której porucznik Wolski z pomocą swoich podwładnych, w tym sierżanta Komody, ale także kolegów z Warszawy, stara się rozwikłać niecodzienną zagadkę. Czy Grzegorz Mikulski został zamordowany, czy jego śmierć była wynikiem choroby? Dlaczego Łasica i Stęporek zniknęli? Co znajdowało się w walizeczce, jaką miał ze sobą Polak z Ameryki? By zlikwidować wszystkie znaki zapytania, Wolski musi – po pierwsze – ruszyć się ze Stawideł do Warszawy i – po drugie – pogrzebać w przeszłości podejrzanych. Bo nawet jeżeli śmierć restauratora wynikła z przyczyn naturalnych, to ucieczka fryzjera i warszawiaka musi mieć jakieś konkretne przyczyny. Ludzie o czystych sumieniach nie wialiby, a cierpliwie czekali na pojawienie się milicji i służyli im wyjaśnieniami. Ambitnemu porucznikowi udaje się po nitce dotrzeć do kłębka, a pomagają mu w tym zarówno jego wrodzony spryt, jak i przypadek oraz… ludzka chciwość. Czego chcieć więcej od kryminału milicyjnego?