Można odnieść wrażenie, że w ostatnich latach Marek Krajewski szczególnie zagustował w niemieckiej kinematografii epoki ekspresjonizmu. Stamtąd – w pewnym sensie – czerpał inspiracje do powieści „Mock. Golem” oraz wydanego w tym roku „Molocha”, w którym niezwykle ważną rolę odgrywa monumentalne dzieło science fiction „Metropolis” w reżyserii Fritza Langa.
Chędożenie karlicy
[Marek Krajewski „Moloch” - recenzja]
Można odnieść wrażenie, że w ostatnich latach Marek Krajewski szczególnie zagustował w niemieckiej kinematografii epoki ekspresjonizmu. Stamtąd – w pewnym sensie – czerpał inspiracje do powieści „Mock. Golem” oraz wydanego w tym roku „Molocha”, w którym niezwykle ważną rolę odgrywa monumentalne dzieło science fiction „Metropolis” w reżyserii Fritza Langa.
„Moloch” to już piąta powieść o Eberhardzie Mocku, jaka ukazuje się po reaktywacji serii w 2016 roku. Trzeba przyznać, że wrocławski pisarz narzucił sobie ostre tempo, tym bardziej że od dwóch lat pomiędzy kolejnymi książkami o policjancie z Breslau publikuje również nowe części przygód lwowskiego, chociaż rzucanego w różne miejsca odrodzonej Rzeczypospolitej, komisarza Edwarda Popielskiego (vide „
Dziewczyna o czterech palcach”, „
Pomocnik kata”). Jeżeli chodzi o chronologię wydarzeń, Krajewski ponownie zafundował czytelnikom przeskok w czasie. Akcja „
Golema” rozgrywała się bowiem w latach 1920-1921, natomiast w „Molochu” mamy 1928 rok, co oznacza tyle, że jego fabuła została umieszczona po dramatycznych dla Eberharda wydarzeniach przedstawionych w „Końcu świata w Breslau” (2003), czyli drugiej powieści oryginalnego cyklu. Stąd częste powracanie przez Mocka myślami do Sophie, jego pierwszej żony.
Mock anno Domini 1928 to już ten sam policjant, którego tak dobrze znamy z – idąc zgodnie z chronologią zdarzeń, nie publikacji – „
Dżumy w Breslau” (2007), „
Głowy Minotaura” (2009) oraz „
Festung Breslau” (2006). To człowiek zdecydowany i odważny, który raz złapawszy trop, nie odpuszcza, nawet kiedy zostaje zmuszony do tego, aby przekraczać procedury i łamać prawo. Wtedy najczęściej spuszcza z łańcucha swoje psy gończe, Wirtha i Zupitzę, choć przecież i sam potrafi zastosować jako metodę śledczą symboliczne, a niekiedy i dosłowne, „imadło”. By wprowadzić czytelnika w akcję, Krajewski starym sposobem wykorzystuje do tego prolog. Ba! tym razem nawet dwa prologi, w których opisuje krótkie epizody rozgrywające się w listopadzie 1944 (w szykującym się do oblężenia Breslau) oraz w 1952 roku. W tym drugim pojawia się mocno już wiekowy Eberhard, który przylatuje do zachodnich Niemiec, aby złożyć zeznania przed prokuratorem. Przeciwko komu? To zostaje wyjaśnione, ale dopiero w epilogu. Ba! w drugim epilogu (bo skoro prologi są dwa…).
Właściwa część akcji „Molocha” rozgrywa się jednak w czerwcu i lipcu 1928 roku, kilkanaście miesięcy po tym, jak na ekranach kin Republiki Weimarskiej pojawił się elektryzujący i hipnotyzujący film Fritza Langa „Metropolis”. Mockowi nie przypadł on zbytnio do gustu, co oznaczałoby, że szanowany czterdziestopięcioletni radca kryminalny gust ma – przynajmniej jeśli chodzi o sztukę – raczej konserwatywny (w powieści znajduje to potwierdzenie w jeszcze jednym wątku). Niemieckim Wrocławiem wstrząsa tego lata dramatyczna wiadomość o uprowadzeniu pięcioletnich bliźniąt dawnego berlińskiego adwokata, a obecnie mieszkającego w mieście nad Odrą przedsiębiorcy w branży budowlanej Ewalda Rauchfussa. Toni i Lina zostali uprowadzeni w przerwie spektaklu w cyrku Buscha, kiedy towarzyszyła im jedynie matka. A że Rauchfuss był uniwersyteckim kolegą przewodniczącego Wyższego Pruskiego Sądu Administracyjnego Wilhelma Drewsa, całe prezydium policji w Breslau zostaje postawione na nogi. Na dodatek okazuje się, że nieszczęsna matka, sprzed nosa której zniknęły dzieci to Hedwig Drateffke, ambitna, aczkolwiek mało zdolna malarka abstrakcyjna, która przed małżeństwem z Ewaldem była kochanką Mocka.
Dlatego właśnie, mimo bardzo późnej pory, Eberhard zostaje wezwany przez swego szefa, dyrektora kryminalnego Heinricha Mühlhausa, do szpitala psychiatrycznego, w którym umieszczono załamaną kobietę. Choć popadła ona w stan katatonii, tajnym szyfrem byłych kochanków przekazuje Mockowi hiobową wieść, że to jej mąż, Rauchfuss, stoi za porwaniem i… morderstwem bliźniąt. Wydaje się to wielce nieprawdopodobne, ale przecież w czasie swojej trwającej już kilkanaście lat kariery policyjnej Eberhard spotkał się z tak nadzwyczajnymi i na pierwszy rzut oka nierzeczywistymi sprawami, że nie może uznać przekazu od Hedwig jedynie za rojenia wariatki. Rusza więc tropem Ewalda. W tym samym czasie młodszy od Mocka o dwadzieścia lat jego podwładny, asystent kryminalny Philipp Krems bada sprawę zabójstwa Aloisa Blaschkego, dozorcy Ewangelicko-Reformowanego Cmentarza Marii Magdaleny, i szybko wpada na ślad bezdomnego, który okrada groby. Młody i ambitny policjant, pragnący dorównać swemu słynnemu przełożonemu, wtedy jeszcze nie przewiduje nawet, dokąd go to dochodzenie doprowadzi i co tak naprawdę kryje się za tajemniczymi nocnymi zdarzeniami na terenie wrocławskiej nekropolii.
Marek Krajewski w swoich powieściach o Mocku i Popielskim nigdy nie stronił od grozy i makabry; tym razem jednak przesunął jej granice jeszcze bardziej w stronę ekstremum. Wykorzystał do tego gnostyckie sekty religijne, jakie narodziły się w czasach starożytnych i odżyły w drugiej połowie XIX wieku – to fibionici (chyba należy ich utożsamiać z ebionitami) oraz karpokracjanie, za przywódcę których uznawano aleksandryjskiego teologa Karpokratesa. Żyjący niemal dwa tysiące lat po nich wyznawcy nie są już tak mesjanistycznie nastawieni do wiary; poglądy starożytnych skażają późniejszymi rytuałami wprowadzanymi przez żyjącego w XV wieku francuskiego arystokratę
Gilles’a de Rais bądź współczesnego im – pamiętajmy: mamy drugą połowę lat 20. ubiegłego wieku – brytyjskiego okultystę Aleistera Crowleya, który był członkiem parokrotnie wspominanego w „Molochu” supertajnego paramasońskiego zakonu Ordo Templi Orientis. Szybko okazuje się, że oba śledztwa – zarówno to podjęte przez Mocka, jak i Kremsa – prowadzą w tym samym kierunku, a na ich końcu majaczy niezwykle wpływowa postać człowieka, który w czasie pierwszej wojny światowej był prawą ręką samego pułkownika Waltera Nicolaia (szefa wywiadu wojskowego armii cesarskiej). I choć Nicolai musiał mieć kogoś, kogo można było określić mianem „prawej ręki”, to jednak Krajewski tę konkretną postać wymyśla.
Fabuła, jak na wrocławskiego pisarza przystało, jest zawiła i obfitująca w zaskakujące zwroty akcji. Mimo że opisane wydarzenia rozgrywają się w upalne lato (ba! trafiają się nawet skromne opisy kanikuły, jakiej oddają się mieszkańcy nadodrzańskiego grodu), to jednak wyłaniający się z „Molocha” portret Breslau nie nastraja optymizmem. To miasto zżerane przez przestępczość i korupcję; bogaci mogą sobie pozwolić praktycznie na wszystko, nawet na wyznawanie okrutnych i wynaturzonych religii; w tle majaczy natomiast wielkoniemiecki nacjonalizm, który niebawem znajdzie bliskiego sojusznika w narodowym socjalizmie. Są takie dzielnice we Wrocławiu, w które lepiej się nie zapuszczać, nawet będąc policjantem. Bieda zmusza ludzi do największych potworności, spośród których bycie hieną cmentarną wydaje się najmniej doskwierające moralnie. Prowadząc dochodzenie w sprawie porwania (do momentu ewentualnego znalezienia ciał można mówić tylko o tym) bliźniąt Rauchfussów, Mock musi po raz kolejny zanurzyć się głęboko w ekskrementach miasta, by dojść do prawdy. A ileż przy tym czeka go bólu fizycznego i psychicznego!
Czy to jednak może jeszcze zaskoczyć? Wszak Marek Krajewski lubi dopiec swoim bohaterom, przeczołgać ich, zmusić do zaglądania w głąb Piekła. Nie inaczej dzieje się w „Molochu”, którym staje się właśnie bezlitosne miasto, nie bez powodu przypominające pisarzowi „pożerające” dzieci starożytne bóstwo fenickie (kartagińskie). Problem z kolejną powieścią o Eberhardzie Mocku jest jednak taki, że o ile przez ponad czterysta stron autor konsekwentnie buduje nastrój przerażenia i horroru, o tyle częściowo swoje starania zaprzepaszcza w mało udanym – nie licząc dwóch epilogów – finale, który za sprawą jednego z bohaterów (pojawiających się na koniec dramatycznej sceny) zaczyna niebezpiecznie skręcać w stronę groteski. Chyba niezamierzonej.
A skąd się wziął tytuł recenzji? Cóż, jest taki wątek w „Molochu”, w którym… Nie, jednak nie. Ktoś z czytających może przecież mieć poniżej szesnastu lat. Poza tym nie ma jeszcze dwudziestej drugiej.