„Lata trzydzieste we Wrocławiu: mroczny erotyzm, faszyzm, zbrodnie” – tak w 2003 roku Wydawnictwo Dolnośląskie reklamowało drugie wydanie „Śmierci w Breslau” – debiutanckiej powieści Marka Krajewskiego i jednocześnie pierwszej, jak się potem okazało, z serii książek o Eberhardzie Mocku. Co ciekawe, wszystkie elementy pojawiające się w tamtej odsłonie mrocznych przygód Ebiego pisarz wykorzystuje po dziś dzień.
Przeczytaj to jeszcze raz: „Mroczny erotyzm, faszyzm, zbrodnie”
[Marek Krajewski „Śmierć w Breslau” - recenzja]
„Lata trzydzieste we Wrocławiu: mroczny erotyzm, faszyzm, zbrodnie” – tak w 2003 roku Wydawnictwo Dolnośląskie reklamowało drugie wydanie „Śmierci w Breslau” – debiutanckiej powieści Marka Krajewskiego i jednocześnie pierwszej, jak się potem okazało, z serii książek o Eberhardzie Mocku. Co ciekawe, wszystkie elementy pojawiające się w tamtej odsłonie mrocznych przygód Ebiego pisarz wykorzystuje po dziś dzień.
Marek Krajewski
‹Śmierć w Breslau›
Okładka pierwszego wydania powieści, pomijając widoczne na niej przedwojenne zdjęcie wrocławskiego dworca kolejowego, nie zachęcała szczególnie do tego, aby po nią sięgnąć. A jednak „Śmierć w Breslau” odniosła wielki sukces, zmieniając przy okazji polski rynek księgarski. Marek Krajewski – dotąd będący „jedynie” filologiem klasycznym i wykładowcą uniwersyteckim – odrodził polski kryminał (choć przez prawie dekadę, do momentu publikacji stworzonej do spółki z Mariuszem Czubajem
dylogii o nadkomisarzu Jarosławie Paterze, unikał pisania o Polsce jako takiej) i wszczął modę na opowieści detektywistyczne w stylu retro. A wszystko to stało się za sprawą jednego – oczywiście poza autorem – człowieka: Eberharda Mocka, syna ubogiego wałbrzyskiego szewca, któremu udało się wyrwać z rodzinnego domu i który po studiach filologicznych (ten okres w biografii swojego bohatera Krajewski przedstawił w „
Mock. Pojedynek”) został policjantem – najpierw w wydziale obyczajowym, a dopiero później kryminalnym („
Mock”).
Pisząc „Śmierć w Breslau”, Krajewski zapewne nie przewidywał, że z czasem cykl rozrośnie się do – aktualnie (stan na koniec 2020 roku) – jedenastu pozycji (wliczając w to, będącą zarazem początkiem serii o Edwardzie Popielskim, „
Głowę Minotaura”, nie licząc natomiast „
Rzek Hadesu”, w których policjant z miasta nad Odrą pojawia się jedynie na drugim, a może nawet trzecim planie). Dość powiedzieć, że dzięki Mockowi pisarz mógł w końcu zrezygnować z etatu na Uniwersytecie Wrocławskim i skupić się jedynie na twórczości beletrystycznej (co stało się bezpośrednio po zakończeniu pracy nad „
Dżumą w Breslau”). Zawdzięcza mu też sławę i popularność, których nigdy by nie osiągnął, publikując jedynie, choćby i najwartościowsze w świecie, dzieła naukowe poświęcone literaturze starożytnej Grecji. Taka już siła popkultury. Inna sprawa, że Krajewski, co zresztą podkreśla w wielu wywiadach i podczas spotkań autorskich, zwyczajnie lubi Mocka – postać niejednoznaczną, ale ujmującą twardością charakteru i konsekwentnym dążeniem do celu.
Jak wypada – po ponad dwóch dekadach od debiutu serii – pierwsze spotkanie z Eberhardem Mockiem? Przyznam, że wracając do tej powieści po długim czasie, miałem obawy. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. „Śmierć w Breslau” broni się doskonale. Ba! ma nawet pewną przewagę nad niektórymi z późniejszych powieści wrocławianina (zwłaszcza tymi, które poświęcone zostały
Edwardowi Popielskiemu). Jaką? Że nie jest przegadana. To bowiem najkrótsza z książek Krajewskiego – i w tym konkretnym przypadku trudno uznać to za wadę. Pewnie gdyby autor dzisiaj podchodził do tej samej fabuły, zamiast na dwieście (z małym plusem), rozpisałby ją na – już teraz tradycyjne – ponad czterysta stron. Czy by na tym zyskała? Niekoniecznie. Wszak i dwustustronicowa „Śmierć…” zawiera wszystkie podstawowe elementy cyklu. Czyli dwie z trzech wymienionych w „zajawce”: „mroczny erotyzm” i „zbrodnie”. „Faszyzm” pojawia się w tych odsłonach serii, których akcja rozgrywa się chronologicznie po powieści debiutanckiej (vide wspomniana już „Głowa Minotaura”, a nade wszystko „
Festung Breslau”), aczkolwiek w tych, które odnoszącą się do czasów przed 1933 rokiem, pojawiają się radykalni protoplaści narodowego socjalizmu.
Okładka pierwszego wydania „Śmierci w Breslau”
Nie licząc prologu i epilogu, przenoszącego czytelnika do Drezna 1950 i Nowego Jorku 1951 roku, podstawowa fabuła „Śmierci w Breslau” rozpisana jest pomiędzy majem 1933 a grudniem 1934 roku. Można łatwo zrozumieć, dlaczego Marek Krajewski wybrał właśnie ten czas. Jest on bowiem wielce znaczący dla całych Niemiec (a w konsekwencji Europy i świata) – to okres, w którym najpierw ostatecznie pod ciosami nazizmu pada Republika Weimarska (choć formalnie pogrzebano ją już wcześniej), a następnie w wyniku wewnętrznych rozgrywek wewnątrz obozu zwolenników Hitlera spacyfikowane zostają „brunatne koszule”, czyli bojówki SA („noc długich noży”). Wszystkie te wydarzenia mają również wielki wpływ na karierę policyjną Mocka, jak też na prowadzone przez niego śledztwo w sprawie makabrycznej zbrodni popełnionej na siedemnastoletniej Marietcie von der Malten, córce arystokraty-masona, którego Eberhard doskonale znał od lat i któremu swego czasu zawdzięczał awans na radcę kryminalnego. Gwałt, a następnie zabójstwo Marietty (oraz jej francuskiej guwernantki) dotyka więc Mocka osobiście. Nic zatem dziwnego, że baron Olivier von der Malten oczekuje teraz od swego protegowanego nie tylko szybkiego schwytania zwyrodniałego zbrodniarza, ale także oddania go nie w ręce sprawiedliwości, lecz… ojcu ofiary.
Mock w pewnym sensie znajduje się między młotem a kowadłem. Nie może przecież odmówić baronowi, który – poza wpływami – ma także sporą wiedzę na temat związków Eberharda z organizacjami masońskimi. Gdyby podzielił się nią z nowym prezydentem policji w Breslau, SA-Obergruppenführerem Edmundem Heinesem, radca kryminalny mógłby nie tylko zapomnieć o kolejnym awansie (tym razem na szefa Wydziału Kryminalnego po odchodzącym na emeryturę Heinrichu Mühlhausie), ale nawet trafić do obozu koncentracyjnego. Najważniejszym tropem mogącym doprowadzić do zabójcy jest wykonany krwią ofiary napis (w nieznanym Mockowi języku) pozostawiony na miejscu morderstwa. Wskazuje on na rytualny charakter zbrodni. Co sugerowałoby, że sprawcę należy szukać wśród fanatyków religijnych. Wkrótce Eberhard – z pomocą usłużnego (nie bez przyczyny) SA-mana Waltera Piontka – dociera do odpowiedniego człowieka, aresztuje go i oddaje w ręce von der Maltena. W zamian dostaje medal i awans na dyrektora kryminalnego (szefa wydziału); nie zapewnia sobie tylko jednego – spokoju sumienia. Bo któż lepiej od niego wie, że ujęty przez niego mężczyzna nie zgwałcił ani nie zabił Marietty?…
Z czasem zdaje sobie z tego sprawę również baron, który wymusza na Mocku wznowienie śledztwa. Jednocześnie do pomocy sprowadza mu z Berlina asystenta kryminalnego Herberta Anwalda – uzależnionego od alkoholu policjanta po przejściach, który pod wieloma względami przypomina Eberharda z
początków jego kariery kryminalistycznej. Sytuacja w Breslau, a mamy teraz lipiec 1934 roku (czyli tuż po nocy długich noży), jest już jednak znacznie trudniejsza. W tym samym budynku prezydium policji rozsiadło się bowiem Gestapo, któremu przewodzi sadystyczny Erich Krauss, a w mieście niepodzielnie panuje SS z jego nowym szefem Udo von Woyrschem. Mock i Anwald muszą lawirować pomiędzy nazistami a masonami, a jednocześnie walczyć z własnymi demonami. Zwłaszcza ten drugi, dla którego pościg za zabójcą Marietty okazuje się – z różnych powodów – prawdziwą podróżą do Piekła. Czytając „Śmierć w Breslau” z perspektywy czasu, przy znajomości kolejnych części cyklu, nie sposób nie dostrzegać w Herbercie młodszej wersji Eberharda – ambitnego policjanta, który nie potrafi poradzić sobie z własną mroczną przeszłością, zżeranego nałogami i… erotycznymi fantazjami.
Breslau przedstawiony jest w „Śmierci…” bardzo plastycznie i sugestywnie. Znać, że już przed napisaniem pierwszej powieści o Mocku jej autor bardzo dogłębnie wgłębił się w dzieje i topografię przedwojennego Wrocławia. Krajewski nie traci żadnej okazji, aby zafrapować czytelnika mnogością niemieckich nazw własnych (ulic, placów) bądź też opisami wyglądu budynków czy konkretnych miejsc. Fabuła też nie rozczarowuje. Mimo że wątek zemsty dokonywanej po kilkuset latach może wydawać się nieco naciągany, należy pisarzowi oddać, że wplótł go do akcji w sposób, który absolutnie nie razi. A nawet wzbudza dodatkowe zainteresowanie. W „debiucie” Mocka poznajemy także innych bohaterów, którzy potem pojawiali się w kolejnych książkach cyklu, jak chociażby Mühlhaus bądź oddani Eberhardowi królowie wrocławskiego półświatka – Kurt Wirth i Hans Zupitza. Dodatkowym magnesem dla polskiego czytelnika mógł być natomiast fakt, że istotny trop prowadzący do rozwiązania zagadki Anwald znajduje w Rawiczu i Poznaniu.
Na okładce zamieszczonej w recenzji jest Most Piaskowy, a nie dworzec.