W czasach Polski Ludowej o możliwość drukowania powieści w odcinkach biło się prawie każde pismo codzienne (z wyjątkiem „Trybuny Ludu” i jej mutacji). Nic więc dziwnego, że pisarze chętnie z takiej możliwości korzystali, tym bardziej że przydział papieru na książki był ściśle limitowany, a we znaki dodatkowo dawała się cenzura. „Śmierć lichwiarza” Zygmunta Sztaby – znana z serii „Ewa wzywa 07…” – pierwotnie ukazała się właśnie jako „gazetowiec” pod tytułem „Rodrygo miał twarz drapieżną”.
PRL w kryminale: Hotel „Renesans” na godziny
[Zygmunt Sztaba „Śmierć lichwiarza” - recenzja]
W czasach Polski Ludowej o możliwość drukowania powieści w odcinkach biło się prawie każde pismo codzienne (z wyjątkiem „Trybuny Ludu” i jej mutacji). Nic więc dziwnego, że pisarze chętnie z takiej możliwości korzystali, tym bardziej że przydział papieru na książki był ściśle limitowany, a we znaki dodatkowo dawała się cenzura. „Śmierć lichwiarza” Zygmunta Sztaby – znana z serii „Ewa wzywa 07…” – pierwotnie ukazała się właśnie jako „gazetowiec” pod tytułem „Rodrygo miał twarz drapieżną”.
Zygmunt Sztaba
‹Śmierć lichwiarza›
Kontakty Zygmunta Sztaby z ukazującą się na Pomorzu Zachodnim od października 1945 roku popołudniówką „Kurier Szczeciński” sięgały czasów krótko powojennych. To na jej łamach trzy lata po zwycięstwie nad III Rzeszą pisarz opublikował swoją pierwszą powieść, której bohaterem był – wtedy jeszcze porucznik – Tomasz Redlina (nosiła ona tytuł „
Zielona granica”). W tym samym roku – w publikowanej w Katowicach broszurowej serii „Co Tydzień Powieść” – ukazał się sensacyjny kryminał „
W ślepym zaułku ” (później wznawiany jako „Muszka w białe grochy”), w którym bohater Sztaby doczekał się – trzeba przyznać, że szybkiego – awansu na kapitana. Po latach okazało się, że pisarz nie zerwał kontaktów ze szczecińskim dziennikiem, czego dowodem chociażby premierowy druk mikropowieści „Rodrygo miał twarz drapieżną”, który miał miejsce w „Kurierze…” w 1961 roku (w numerach od 225. do 251.).
Co ciekawe, czytelnicy spoza Pomorza Zachodniego poznali ten tekst dopiero dziewięć lat później, kiedy wydawnictwo Iskry postanowiło wydać go w cieszącej się coraz większą popularnością – świadczy o tym stutysięczny nakład (sic!) – serii „Ewa wzywa 07…” (w zeszycie oznaczonym numerem dwudziestym szóstym). Takie praktyki autorów nie były wówczas niczym nadzwyczajnym. Często z podobnych propozycji korzystał na przykład Zygmunt Zeydler-Zborowski, który w cyklu Iskier przypomniał po latach aż trzy swoje „gazetowce” („
Major Downar zastawia pułapkę”, „
Kardynalny błąd”, „
Eliza nie zgadza się na rozwód”). Sztabie zdarzyło się to tylko dwa razy; ten drugi przypadek to socrealistyczny w duchu kryminał „
To nie było samobójstwo!” (1971), wcześniej znany jako „Na zachód od Lille” (i pierwotnie opublikowany w 1957 roku w zbiorze trzech powieści „
Muszka w białe grochy”).
Akcja „Śmierci lichwiarza” (pozostaniemy przy tym tytule) rozgrywa się w nienazwanym prowincjonalnym miasteczku gdzieś na północy Polski. Życie jego mieszkańców skupia się wokół Rynku – tam mieszka miejscowa elita (adwokat, urzędnicy), tam też mieści się hotel „Renesans” i restauracja „Pod Kogutem”. W kamienicy przy rynku mieszka także Rajmund Trapisz – za dnia referent w wydziale finansowym Miejskiej Rady Narodowej, a po pracy… wyjątkowo chciwy lichwiarz, od lat trudniący się tym mało chwalebnym procederem. Trapisz jest kawalerem, który platonicznie kocha się w pani Klarze Warzycowej, żonie lekarza z sąsiedniego miasta. Zna ją dobrze, bo kobieta – wyjątkowo piękna – jest od dawna jego klientką. Ma już zresztą całkiem spore długi, z egzekucji których lichwiarz jednak chętnie by zrezygnował, gdyby tylko Klara chciała mu się oddać. Jego nadzieje na to są tym większe, że Warzycowa dość luźno traktuje przysięgę małżeńską.
Dość powiedzieć, że co dwa tygodnie w hotelu „Renesans” spotyka się z młodym i wysportowanym leśnikiem Konradem Olkuskim. Oboje przyjeżdżają zawsze w tym samym terminie (jakby co, to oczywiście służbowo!), wynajmują sąsiadujące ze sobą pokoje i pozostają w mieście przez trzy dni. Tak dzieje się i teraz. Z jedną małą różnicą. Tym razem bowiem Klarze towarzyszy inny mężczyzna, którego Trapisz nie zna. Okazuje się, że to dawny przyjaciel Stanisława Warzyca z czasów szkolnych, inżynier-leśnik Machnicki, inspektor tartaków na Pomorzu. Olkuski też zresztą się pojawia – i jest tym faktem nie mniej zdumiony niż Trapisz, który wszystko obserwuje z okna swego mieszkania. Nie wie, że tym samym trudni się jeszcze jedna osoba – stara i wścibska Wiktoryna (zwana jednak Wiktorią) Piotrowska, gospodyni prowadząca dom notariusza Władysława Białeckiego. Jej bratem jest portier z hotelu, więc zazwyczaj ma ona jeszcze dokładniejsze informacje niż Trapisz.
Życie Piotrowskiej jest przeraźliwie nudne. Gdy nie usługuje Białeckim, chodzi na pogrzeby (wszystkie, bez wyjątku), przez lornetkę obserwuje gości hotelowych i – na okrągło – czyta tę samą opasłą powieść o barokowym wprost tytule „Niezwykłe przygody Don Carlosa Montany, czyli romans awanturniczy, w którym miłość i zbrodnia w dziwnych przypadkach przeplatają się wzajemnie”. Nie szukajcie! Nie ma takiej książki; Sztaba wymyślił ją sobie, aby móc napędzić fabułę „Śmierci lichwiarza”. W czym oczywiście nie ma nic złego… Kiedy następnego dnia po rozpoczęciu akcji okazuje się, że w mieście popełniono morderstwo, a ofiarą jest powszechnie znienawidzony Trapisz, to właśnie pchana nieujarzmioną ciekawością Piotrowska poprowadzi swoje – niezależne od porucznika MO Zawadzkiego – śledztwo. I też, choć możliwości ma nieporównywalnie mniejsze, odnosi sukcesy. Nie oszukujmy się, bez jej udziału Zawadzki nie dopadłby zbrodniarza. Bo że dopaść go musi – to rzecz oczywista.
Interesujące jest to, że w przeciwieństwie do wielu autorów peerelowskich „powieści milicyjnych”, Sztaba chętnie umieszczał akcję swoich kryminałów na głębokiej prowincji. Jeśli pojawiała się w nich Warszawa, to jedynie epizodycznie. Wychodził widocznie z założenia, że z dala od stolicy też żyją kanalie – z jednej strony ludzie skłonni do złamania piątego przykazania, z drugiej na tyle podli (jak Trapisz), że kiedy już giną, nikt ich nie żałuje. W „Śmierci lichwiarza” autor jednak troszeczkę (na szczęście – podkreślam – troszeczkę!) przesadził. Im bliżej końca fabuły, tym więcej odsłanianych jest szczegółów wydarzeń, jakie doprowadziły do śmierci referenta – i, niestety, okazują się one coraz bardziej nierealistyczne. Łatwiej byłoby w nie uwierzyć, gdyby miejscem akcji było duże miasto – wojewódzkie, a jeszcze lepiej przemysłowe – a nie zapadła dziura, w której psy… No, może nie jest aż tak źle – są w końcu restauracja, gdzie można dobrze zjeść, wypić i zabawić się, oraz hotel o pięknej nazwie, w którym łatwo zdradzić męża.