Druga powieść Marka Krajewskiego z Eberhardem Mockiem w roli głównej ukazała się cztery lata po debiutanckiej „Śmierci w Breslau”. Należy więc uznać, że wymyślając swego wrocławskiego bohatera, autor nie przewidywał, iż stanie się on główną postacią całego cyklu. Pewnie zaskoczył go sukces, stąd tak długi czas oczekiwania na kontynuację – jeszcze bardziej ekstremalny fabularnie „Koniec świata w Breslau”.
Przeczytaj to jeszcze raz: Policjant w trakcie przejść
[Marek Krajewski „Koniec świata w Breslau” - recenzja]
Druga powieść Marka Krajewskiego z Eberhardem Mockiem w roli głównej ukazała się cztery lata po debiutanckiej „Śmierci w Breslau”. Należy więc uznać, że wymyślając swego wrocławskiego bohatera, autor nie przewidywał, iż stanie się on główną postacią całego cyklu. Pewnie zaskoczył go sukces, stąd tak długi czas oczekiwania na kontynuację – jeszcze bardziej ekstremalny fabularnie „Koniec świata w Breslau”.
Marek Krajewski
‹Koniec świata w Breslau›
Bardziej ekstremalny nie oznacza jednak wcale, że lepszy. Bo choć, co można ocenić dopiero z perspektywy czasu – opublikowany pierwotnie w 2003 roku przez W.A.B., który podkupił Marka Krajewskiego Wydawnictwu Dolnośląskiemu – „Koniec świata w Breslau” pod wieloma względami wpisywał się w klimat późniejszych, klasycznych opowieści o Eberhardzie Mocku, miał jednak pewien niezwykle irytujący rys fabularny. Typowy dla wielu dzieł sensacyjnych (zarówno książkowych, jak i filmowych), ale jednocześnie świadczący o schematycznym podejściu do akcji. Otóż Krajewski postanowił w wymyśloną przez siebie intrygę kryminalną wciągnąć rodzinę głównego bohatera – jego żonę i bratanka. Zapewne wychodząc z założenia, że taki zabieg da policjantowi dodatkowy impuls do działania. Owszem, podobne chwyty sprawdzają się, ale zazwyczaj u kresu drogi, a nie praktycznie na samym jej początku. Wiadomo bowiem, że sponiewieranemu bohaterowi trudno później podnieść się z moralnego upadku. Krajewski, mając tego świadomość (co dobrze o nim świadczy jako pisarzu i psychologu, mimo że z wykształcenia jest przecież filologiem klasycznym), w trzeciej części cyklu – „Widmach w mieście Breslau” – ponownie cofnął się w czasie o kilka lat.
Ponownie, ponieważ po raz pierwszy zrobił tak właśnie w przypadku „Końca świata…”, którego akcja – w porównaniu z debiutancką „
Śmiercią w Breslau” – rozgrywa się sześć lat wcześniej. Patrząc na całość serii, wbija się tym samym pomiędzy „
Dżumę w Breslau” (lata 1923-1925) a najnowszego „
Molocha” (1928 rok). Mock anno Domini 1927 jest już tym gliniarzem, którego doskonale znają wielbiciele Marka Krajewskiego – ponadprzeciętnie inteligentnym i bezwzględnym (ze skłonnościami do bestialstwa i sadyzmu, aczkolwiek zawsze podszytego poczuciem sprawiedliwości), ale też łatwo ulegającym pokusom, które prowadzą go prostą drogą do autodestrukcji. Zanim jednak wrocławski pisarz rzuca czytelnika w odległe lata 20. ubiegłego wieku, najpierw – co stało się z czasem tradycją – serwuje rozgrywający się znacznie później – konkretnie: w listopadzie 1960 roku w Nowym Jorku – prolog. Staje się on w pewnym sensie łącznikiem z poprzednią książką, gdyż pojawia się w nim stary kompan Eberharda, eksberliński policjant Herbert Anwaldt. Z tego wstępu dowiadujemy się dwóch ważnych rzeczy: kiedy i z jakiego powodu zmarł Mock oraz że… jego pierwsze małżeństwo okazało się kompletną klapą.
W listopadzie 1927 roku Eberhard Mock jest radcą kryminalnym w Prezydium Policji w niemieckim Wrocławiu. Dwa lata wcześniej ożenił się z Sophie, znacznie od siebie młodszą arystokratką z Bawarii, pianistką po konserwatorium. Marzy o tym, aby mieć syna, jak jego starszy brat Franz, ale czas mija, a żona nie zachodzi w ciążę. To plus wyjątkowo stresująca praca powoduje, że Eberhard zaczyna szukać ucieczki od problemów domowych i zawodowych w alkoholu, pod wpływem którego staje się na dodatek agresywny wobec małżonki. Nierzadko traci panowanie nad sobą i dopuszcza się czynów, za które innych mógłby nawet wysłać za kratki. Coraz bardziej zrozpaczona Sophie, chcąc zemścić się na mężu i odreagować upokorzenia, jakich doznaje w domu, pod wpływem wyuzdanej przyjaciółki, skrzypaczki Elisabeth Pflüger, nawiązuje znajomość z ekscentrycznym baronem Philippem von Hagenstahlem, nawiedzonym okultystą. Podejrzewając niewierność kobiety, Eberhard zleca swojemu najbardziej zaufanemu podwładnemu Kurtowi Smolorzowi śledzenie małżonki. Jednocześnie drugi z pracowników wydziału kryminalnego, dopiero zaczynający karierę policyjną Gustav Meinerer, otrzymuje polecenie niespuszczania z oczu Erwina Mocka, bratanka swojego szefa, który, jak podejrzewa rodzina, wpadł w złe towarzystwo.
Eberhard robi to oczywiście wbrew regulaminowi i musi kryć się z tym przed dyrektorem kryminalnym Heinrichem Mühlhausem, który choć ma dla Mocka wiele sympatii (łączą ich związki z wrocławską masonerią), nie może w nieskończoność tuszować jego wyskoków i pijaństwa w czasie służby. Jakby problemów było mało, ni stąd ni zowąd w mieście nad Odrą objawia się… seryjny morderca. Wyjątkowo okrutny i wyrafinowany. Sympatyzującego z nazistami waltornistę z orkiestry symfonicznej Emila Gelfrera zamurowuje żywcem w ścianie, natomiast komunizującego bezrobotnego ślusarza Bertholda Honnefeldera ćwiartuje w jego własnym mieszkaniu. Skąd zatem wiadomo, że czynów tych dokonał ten sam człowiek, skoro modus operandi wydaje się skrajnie odmienne? Przy ciałach (bądź też przy tym co z nich pozostało) policja znajduje kartki z kalendarza – z konkretnymi datami, które są najprawdopodobniej wskazówką, kiedy popełniono zbrodnie. Mock jest w kropce: nic nie łączy ani tych dwóch zdarzeń, ani zamordowanych mężczyzn. W takich sytuacjach śledczy skazani są na najgorsze – to jest czekanie, aż pojawi się kolejna ofiara. Bo być może przy tej okazji pojawi się nowy trop. I tak właśnie się staje. W chwili rzadkiej jasności umysłu Eberhard wpada wreszcie na pomysł, który pcha dochodzenie w nowym kierunku.
Z jednej strony „Koniec świata w Breslau” to już jak najbardziej typowa powieść Marka Krajewskiego o Mocku, ze wszystkimi charakterystycznymi cechami stylu i sposobu budowania narracji przez wrocławskiego pisarza, z drugiej jednak – fabularnie jest to najsłabsze ogniwo cyklu. Dłuższa o sto stron od „
Śmierci…”, wcale bowiem nie jest od niej ciekawsza. Najsłabiej zaś wypada wątek związany z prywatnym detektywem Rainerem Knüferem, którego Mühlhaus sprowadza z Berlina, aby zajął się wyśledzeniem Sophie i tym samym odciążył Mocka, który ma wszystkie siły skierować na złapanie „mordercy z kalendarza”. I nie rekompensuje tego nawet niejako przy okazji włączona do całej intrygi arcyciekawa postać Bodo von Finckla, polskiego Żyda, który na początku lat 20. przybył do stolicy Republiki Weimarskiej, aby zrobić karierę jako reżyser filmowy. Wszystko to sprawia raczej wrażenie pompowania objętości. W ogóle poszczególne wątki rozjeżdżają się w różne strony i Krajewski naprawdę musi stawać na głowie, aby w miarę logicznie powiązać je w finale. Płaci za to zresztą wysoką cenę – kiedy już Mock dopada zbrodniarza, zdaje się to być tak marginalną wiadomością, że trudno nawet zwrócić na to uwagę.
