Chociaż czytelnicy nie mogli sobie wtedy zdawać z tego sprawy, w 1986 roku, a więc na trzy lata przed upadkiem Polski Ludowej, skończyła się cała epoka w dziejach peerelowskiej „powieści milicyjnej”. Zygmunt Zeydler-Zborowski – twórca postaci majora Stefana Downara – opublikował ostatni za swego życia kryminał: wydane w serii KAW-u z różową okładką „Jałowce jak cyprysy”.
PRL w kryminale: Amerykański desant na polskiej ziemi
[Zygmunt Zeydler-Zborowski „Jałowce jak cyprysy”, Zygmunt Zeydler-Zborowski „Jałowce jak cyprysy” - recenzja]
Chociaż czytelnicy nie mogli sobie wtedy zdawać z tego sprawy, w 1986 roku, a więc na trzy lata przed upadkiem Polski Ludowej, skończyła się cała epoka w dziejach peerelowskiej „powieści milicyjnej”. Zygmunt Zeydler-Zborowski – twórca postaci majora Stefana Downara – opublikował ostatni za swego życia kryminał: wydane w serii KAW-u z różową okładką „Jałowce jak cyprysy”.
Zygmunt Zeydler-Zborowski
‹Jałowce jak cyprysy›
Można powiedzieć, że 1986 rok zwieńczył pisarską karierę Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego podwójnie: ukazała się wtedy bowiem nie tylko ostatnia za życia warszawskiego, mimo że rodem z Kielc, prozaika książka, czyli właśnie „Jałowce jak cyprysy”, ale również ostatnia premierowa publikacja prasowa (omawiane w tej rubryce przed tygodniem „
Za dużo kobiet”). Tym sposobem twórca postaci majora Stefana Downara (którego poznaliśmy w stopniu porucznika w „
Czarnym mercedesie”, a rozstaliśmy się z nim w powieści „
Major Downar przechodzi na emeryturę”) pożegnał się z wiernymi czytelnikami, których nigdy nie brakowało. Przez kolejnych czternaście lat – zmarł 9 listopada 2000 roku – nie wydał już żadnej pozycji. Chociaż, jak okazało się po latach, miał w szufladzie jeszcze kilka gotowych do publikacji maszynopisów, które ujrzały światło dzienne dopiero w latach 2009-2013 nakładem wydawnictwa LTW. Chodzi o „Wernisaż” (2009), „Goryla z Wołomina” (2012), „Kabałę” (2012) oraz „Proszę nikogo nie winić” (2013).
Zagadką – jak na razie nierozstrzygniętą – pozostaje natomiast kwestia, kiedy Zeydler-Zborowski napisał „Jałowce jak cyprysy”. W powieści tej nie ma bowiem mowy o tym, aby major Downar przemyśliwał o emeryturze, ba! nie ma nawet słowa o jego ewentualnych perturbacjach zdrowotnych (a przecież informacjami na ich temat pułkownik Leśniewski podzielił się z podwładnymi już w wydanej w 1976 roku, czyli dekadę wcześniej, „
Krzyżówce z «Przekroju»”). Oficer Komendy Głównej MO pracuje na pełnym gazie, nie ma nawet chwili zadyszki; w śledztwie wydatnie pomagają mu zaś porucznik Stanisław Olszewski i sierżant Pakuła. Jeśli do tego dodamy pojawiającego się w epizodzie majora Karola Walczaka, to mamy praktycznie całą ekipę Downara z czasów jego świetności. Jedyną informacją pozwalającą na podjęcie próby umiejscowienia akcji w czasie jest wspomnienie o „kartkach żywnościowych”. Nie licząc okresu tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, funkcjonowały one w PRL-u od 1976 roku.
Problem tylko w tym, że nie wspomniano, na co konkretnie są to kartki. Czy tylko na cukier, czy może również na inne towary. W tym drugim przypadku pozwalałoby to przesunąć fabułę na 1981 rok bądź później. Niestety, Zeydler-Zborowski unikał w swoich kryminałach jak ognia wplątywania aktualnych wydarzeń politycznych (w przeciwieństwie na przykład do Anny Kłodzińskiej); nie ma tu więc żadnych odniesień do tak zwanego „karnawału Solidarności” czy stanu wojennego. Co zatem jest? Jest mocny początek, w którym poznajemy mieszkające w willi w podwarszawskim Józefowie małżeństwo Rodowskich. Ona, Hanka, pracuje jako chirurg w szpitalu Przemienienia Pańskiego; on, Adam, jest inżynierem w biurze projektów. Słowem: inteligencja, peerelowska klasa średnia. Tym bardziej może szokować to, co robią. Do plastikowego worka pakują ciało starca, po czym mężczyzna zakopuje je w ogrodzie pod cyprysami. Wszystko wskazuje na to, że mogli przed chwilą popełnić zbrodnię. Chyba że…
W każdym razie to, co zrobili nie pozostaje bez wpływu na ich dalsze życie. Zwłaszcza Adama dręczą wyrzuty sumienia, z którymi nie potrafi sobie poradzić. Stopniowo prowadzi to do całkowitego rozkładu małżeństwa Rodowskich, w którym zresztą i tak od dłuższego czasu działo się źle. Sytuację stara się ratować przybyła do Józefowa matka Hanki, Helena Staniszewska, która zamieszkuje w willi. Kolejnym jej lokatorem jest wiekowy stryj Adama, Tomasz, który parę lat temu opuścił Stany Zjednoczone, gdzie mieszkał przez długi czas, by przed śmiercią wrócić do ojczyzny. Starzec, ponoć mocno schorowany i po wylewie, trzyma się jednak zaskakująco dobrze; ba! od czasu do czasu nawet napastuje panią Helenę, proponując jej, aby się razem… napili. Staniszewska zaczyna więc powątpiewać w chorobę Tomasza i żali się na niego córce. Wkrótce jednak jej uwagę zaczyna zaprzątać coś innego, a raczej ktoś inny – to niejaki Gustaw Klonowicz, pisarz-amator, który przyjechał do Polski z Ameryki (cóż za zbieg okoliczności!), aby zebrać materiał do swojej książki.
Zygmunt Zeydler-Zborowski
‹Jałowce jak cyprysy›
Tymczasowo zamieszkał u sąsiadów Rodowskich. Pewnego dnia zachodzi do domu Hanki i Adama, aby zadzwonić. Młodych nie ma w domu, więc rozmawia z panią Heleną, na której robi nadzwyczaj dobre wrażenie. Od tej pory często ją odwiedza, by spędzić miło czas na grach towarzyskich. Jego towarzystwo z sympatią przyjmuje również Hanka; jedynie Adam patrzy na niego bykiem, zwłaszcza kiedy okazuje się, że Klonowicz próbuje nawiązać kontakt ze stryjem Tomaszem. Ale to nie jedyna zła wiadomość, jaka spada na głowę inżyniera. Niebawem dowiaduje się, że z Filadelfii (plaga jakaś, dosłownie!) przylatuje Robert Glowert, który pragnie spotkać się ze swoim ojczymem, którym jest – wiem, że można się w tym wszystkim pogubić – stryj Adama. Ta informacja działa na Rodowskich jak rażenie piorunem. Dlaczego? Na razie możemy się tylko domyślać. Ale aby nie było za łatwo, Zeydler-Zborowski sprawia, że następnego dnia po przylocie i zakwaterowaniu się w hotelu „Forum” Glowert – inżynier-konstruktor i wykładowca uniwersytecki – znika w niewyjaśnionych okolicznościach, o czym Milicję Obywatelską informuje zatroskana małżonka.
Zeydlerowi-Zborowskiemu długo udaje się trzymać czytelników w niepewności. Do tego stopnia, że mogą oni nawet poczuć się mocno skołowani. Bo kogo Adam zakopał w ogrodzie pod cyprysami? Dlaczego Rodowscy tak bardzo boją się wizyty Glowerta w ich w domu w Józefowie? W jakim celu Klonowicz kokietuje matkę Hanki i dlaczego chce zbliżyć się do pana Tomasza? Do tych pytań z czasem dochodzą kolejne. Downar i Olszewski, przeszukując w hotelu garderobę zaginionego Amerykanina polskiego pochodzenia, znajdują kartkę z trzema nazwiskami – co ciekawe, nie zostały one zapisane jego ręką. Ktoś więc musiał to zrobić za niego i wręczyć mu ją. Tylko po co, skoro podobno jedynym powodem przyjazdu Glowerta do Polski było spotkanie z Tomaszem Rodowskim? Miałby więc spotkać się z jeszcze kimś? W jakim celu? I dlaczego żona nic o tym nie wie? Z czasem pojawiają się także, co oczywiste, odpowiedzi, lecz zanim do tego dochodzi – Zeydler-Zborowski puszcza w ruch machinę zbrodni.
Jak się bowiem okazuje, przylot Glowerta do kraju przodków uruchamia efekt domina. Downar, Olszewski i Pakuła dosłownie dwoją się i troją, aby rozwikłać coraz bardziej tajemniczą i zataczającą coraz szersze kręgi zagadkę. Aż do szczęśliwego, chociaż oczywiście nie dla wszystkich, finału. O ile trudno pod adresem autora słać poważniejsze uwagi krytyczne z powodu konstrukcji fabuły jako takiej, o tyle trzeba stwierdzić, że mało przekonująco wypada ten amerykański desant na polską ziemię. Ale, z drugiej strony, skoro wcześniej pisarz mógł już ściągnąć nad Wisłę killera o międzynarodowym zasięgu – mam na myśli Eddiego Rolsona, bohatera „
Bardzo dobrego fachowca” (1976) – to dlaczego nie miałoby się udać z kilkoma pomniejszymi rzezimieszkami.