Tę książeczkę bardzo łatwo przegapić. Jej objętość i rozmiary są bowiem niewielkie. Seria, w jakiej się ukazywała, po zaledwie trzech latach znikła z rynku wydawniczego. A jednak warto zadać sobie trud i zapolować w antykwariatach na „Różową kopertę”. Powód jest być może tylko jeden, ale za to przekonujący – jej autorem jest dobrze znany z tej rubryki Zygmunt Sztaba.
PRL w kryminale: „Cygan” zobaczył, żołnierza powiesili…
[Zygmunt Sztaba „Różowa koperta” - recenzja]
Tę książeczkę bardzo łatwo przegapić. Jej objętość i rozmiary są bowiem niewielkie. Seria, w jakiej się ukazywała, po zaledwie trzech latach znikła z rynku wydawniczego. A jednak warto zadać sobie trud i zapolować w antykwariatach na „Różową kopertę”. Powód jest być może tylko jeden, ale za to przekonujący – jej autorem jest dobrze znany z tej rubryki Zygmunt Sztaba.
Zygmunt Sztaba
‹Różowa koperta›
Gdzie rozgrywały się fabuły najbardziej znanych polskich „powieści milicyjnych”? Bez wątpienia w dużych miastach: Warszawie, Krakowie, Szczecinie. Chociaż bywało też, że ich autorzy przenosili czytelnika na prowincję, a niektórzy wprost na wieś. Tak zrobił na przykład Zygmunt Zeydler-Zborowski w powieści, w której po raz pierwszy wykorzystał postać Franciszka Kociuby („
Nawet umarli kłamią”, 1971). Ale prawdziwym orędownikiem małych miast i miasteczek okazał się Zygmunt Sztaba, który z dala od metropolii warszawskiej i innych wielkich aglomeracji umieścił na przykład akcję „
Śmierci w lustrze” (1959) oraz „
Puszki błękitnej emalii” (1959). Jeszcze dalej – a może trafniej byłoby stwierdzić: jeszcze głębiej – zapuścił się w wydanym dwa lata wcześniej opowiadaniu „Różowa koperta”. Bo choć jego bohaterem jest funkcjonariusz Komendy Głównej MO, to jednak śledztwo prowadzi w fikcyjnej wsi (a precyzyjniej: gromadzie) Toczydła.
Warto wspomnieć, że „gromada”, obejmująca zazwyczaj kilka wsi, była funkcjonującą w latach 1954-1972 jednostką podziału administracyjnego w Polsce Ludowej. Powstały one po likwidacji gmin i przez nie ponownie zostały po osiemnastu latach zastąpione. „Różowa koperta” ukazała się w 1957 roku w publikowanej przez katowickie wydawnictwo Śląsk Biblioteczce „Złotej Podkowy”. Była to pierwsza w Polsce Ludowej seria pocket-booków; ukazywała się w latach 1957-1960 i była rozprowadzana za pośrednictwem kiosków Ruchu. W tym czasie ukazały się pięćdziesiąt cztery książeczki, których podstawowymi atutami były mały format (spokojnie mieściły się w kieszonce marynarki, a może nawet spodni) oraz niska cena (zaledwie trzy złote). Obok autorów zagranicznych, nierzadko bardzo cenionych, jak Guillaume Apollinaire, Arthur Conan Doyle, Jack London czy Ambrose Bierce, wydawano w niej także polskich twórców. Nazwiska części z nich nic już chyba dzisiaj czytelnikom nie powiedzą (Bogdan Brzeziński, Jan Brzoza, Stanisław Broszkiewicz), ale trafiali się i bardziej rozpoznawalni prozaicy, jak Adam Hollanek (choć popularność zyskał dopiero później), Antoni Marczyński (co zaskakuje o tyle, że jako emigrant polityczny trafił w 1951 roku na „czarną listę”) oraz właśnie Zygmunt Sztaba.
Sztaba nie należał do uznanych twórców, lecz dzięki „gazetowcom”, pulpowym broszurom i sensacyjnym kryminałom („
Eryk Müller poszukuje siostry”, 1946; „
Giełda przestaje notować”, 1947; „
Zielona granica”, 1948; „
W ślepym zaułku”, 1948; „
Zemsta Mariana Boruty”, 1956) czytano go nader chętnie. Jego opowiadania i powieści miały bowiem posmak przedwojennej literatury popularnej, którą pod koniec lat 40., jako nieprawomyślną i kojarzoną z sanacyjną rozrywką, wycofano z bibliotek. Teraz przynajmniej – w nieco przemodelowanej formie i z inteligentnymi milicjantami w rolach głównych – powróciła. Akcja „Różowej koperty” rozgrywa się w środku wyjątkowo upalnego lata. Porucznik z Komendy Głównej (jego imienia ani nazwiska nie poznajemy) zostaje wysłany przez swego przełożonego na dwa, może nawet trzy miesiące na prowincję – do województwa, które ma wyjątkowo słabe wyniki wykrywalności poważnych przestępstw. Zdolny oficer ma najpierw zagrzebać się w archiwum, wybrać sobie kilka dobrze rokujących śledztw i rozwiązać je, doprowadzając sprawców za kratki.
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać! Ale milicjantom przecież niczego nie trzeba powtarzać dwa razy. Porucznik rusza więc w teren i kiedy zaczyna wertować teczki, od razu wpada mu w oko sprawa zabójstwa niejakiego Marcina Kozubskiego, mieszkańca gromady Toczydła. Oficer wybiera się tam, a przyjmuje go nadzwyczaj gościnnie, sam mieszkający w wyjątkowo skromnych warunkach, sierżant Knapik. Wizytę w Toczydłach przybysz ze stolicy rozpoczyna od spóźnionych oględzin miejsca zbrodni. Kozubski został zabity trzy miesiące wcześniej, w połowie kwietnia, ktoś uderzył go ciężkim przedmiotem w głowę, a ciało porzucił w krzakach. Dochodzenie pierwotnie prowadzili funkcjonariusze z komendy powiatowej, ale nie udźwignęli jego ciężaru i poddali się. Pytanie czy zachowali się w pełni profesjonalnie? Porucznik ma co do tego wątpliwości, choć oczywiście głośno ich nie wypowiada (pojawiają się raczej między wierszami), nie będzie przecież kalał własnego gniazda. Już na samym początku stwierdza, że popełniono jeden, ale za to podstawowy, błąd.
Pośrednim świadkiem zdarzenia był przebywający wtedy w okolicy ze swoim taborem Rufin Gabor (Sztaba używa zwyczajowego w tamtej epoce określenia „Cygan”), który zeznał, że z daleka widział wieczorem w dniu śmierci Kozubskiego uciekającą z miejsca późniejszego znalezienia zwłok… dziewczynkę. Nie, nie, ona nie zamordowała, ale fakt jej panicznej ucieczki wzbudza pewne podejrzenia. Knapik później co prawda przesłuchał wszystkie dziewczynki w gromadzie… nie, jednak nie wszystkie – jednej odpuścił. Kiedy przyszedł wypytać Helenkę Zawiślakową, jej ojciec zaatakował sierżanta, przekonując, że mała jest chora i należy zostawić ją w spokoju. Teraz – trzy miesiące później – porucznik nie ma zamiaru odpuścić i pierwsze kroki po wizycie na miejscu zdarzenia kieruje do zagrody Zawiślaków. Tym sposobem wywołuje efekt domina, chociaż droga do wykrycia sprawcy zabójstwa wcale nie okaże się łatwa. Najważniejsze jednak, że zakończona sukcesem, co wpłynie na poprawę niechlubnych statystyk w województwie.
Rozmiary tekstu pod wieloma względami przypominają wydawaną od końca lat 60. XX wieku serię Iskier „Ewa wzywa 07…”, w której zresztą Zygmunt Sztaba także później publikował („
To nie było samobójstwo!”, 1957/1971; „
Śmierć lichwiarza”, 1961/1970). „Różowa koperta” to niezbyt rozbudowane opowiadanie, nie ma więc co oczekiwać po nim ani skomplikowanego dochodzenia, ani pogłębionych portretów psychologicznych; są za to – i tego w twórczości Sztaby nigdy nie brakowało – nagłe i zaskakujące zwroty akcji. Są też w miarę możliwości wiernie oddane realia polskiej wsi drugiej połowy lat 50. i mentalność jej mieszkańców, którzy nie zdążyli jeszcze podnieść się po okresie rozkułaczania i przymusowej kolektywizacji. Na bogatych gospodarzy, którzy – po Październiku 1956 roku stało się to możliwe – odzyskują swoją własność, a nawet myślą o kolejnych inwestycjach, biedacy patrzą z zazdrością. Odżywają więc dawne sąsiedzkie animozje, a że polscy chłopi skorzy są do wypitki i wybitki… – dodawać chyba już nic nie trzeba.
Podsumowując: ciekawa, ale nie najwyższych lotów artystycznych, kryminalna ramotka z czasów, kiedy peerelowska „powieść milicyjna” stawiała pierwsze kroki. Przeczytać warto, lecz liczyć na to, że zostanie w pamięci na dłużej – nie należy.