Czytanie „Hotelu »Wieczność«” Wojciecha Szydy przypomina sekcję zwłok ufoludka. Niby flaki podobne do znanych z człeczych wnętrzności, ale jakieś takie pokręcone i bez sensu. W swojej debiutanckiej powieści autor idzie tropem Christophera Paoliniego i tworzy książkę potworską – zlepek swych ulubionych książek, które w jego wydaniu są jedynie bladym cieniem oryginałów.
Matrix w majtkach horror show
[Wojciech Szyda „Hotel „Wieczność”” - recenzja]
Czytanie „Hotelu »Wieczność«” Wojciecha Szydy przypomina sekcję zwłok ufoludka. Niby flaki podobne do znanych z człeczych wnętrzności, ale jakieś takie pokręcone i bez sensu. W swojej debiutanckiej powieści autor idzie tropem Christophera Paoliniego i tworzy książkę potworską – zlepek swych ulubionych książek, które w jego wydaniu są jedynie bladym cieniem oryginałów.
Wojciech Szyda
‹Hotel „Wieczność”›
Pomocna notka na skrzydle okładki oznajmia, że gardzący „błahą fantastyką rozrywkową” autor proponuje czytelnikowi „grę na wyższym czytelniczym poziomie”. Po lekturze odniosłem jednak wrażenie, że to była gra w durnia. Powieść Szydy to konstrukcja złożona ze zbastardyzowanych elementów powieści detektywistycznej, cyberpunkowej wirtualnej rzeczywistości i metafizycznej science fiction. Jako miłośnik Chandlera, Gibsona i Dicka nie mogłem chyba gorzej trafić: wprost w czytelnicze piekło.
(…) przykładowe wyliczenie wad, z jakich musiałaby się składać książka doskonale zła: (…) Niespójność świata przedstawionego, np. (…) podawanie sprzecznych wiadomości na tematy społeczne, niezgodność zdarzeń z prawami fizyki itp.1) Od swojego pierwszego opowiadania, przezabawnej (niestety, raczej wbrew intencjom twórcy) „Psychonautyki” z 1997 roku, Wojciech Szyda dał się poznać jako autor obsesyjny. „Hotel »Wieczność«” wpisuje się w ten obraz. Posiadanie przez pisarza poglądów jest wielce wskazane, tym bardziej ich wyrażanie. Kiedy jednak ideologia przesłania logikę, kiedy pisarz miast zdrowym rozsądkiem kieruje się swoistą ideologiką, jest to sytuacja mocno niezdrowa. Nic bowiem nie niszczy pisanej „na poważnie” powieści tak jak jej niezamierzona śmieszność. Pierwszy przykład znajdziemy już w prologu „Hotelu…”, obserwując przygotowania głównej postaci niewieściej do zanurzenia się w wirtualnej rzeczywistości. W dwustronicowym opisie dostajemy obraz znanego już z innych dzieł Szydy społeczeństwa – otóż do standardowego wyposażenia stanowiska VR należy skomplikowany system seksualnych pobudzaczy (powieściowej VR nie podłącza się do mózgu, iluzji dostarcza kombinezon). Sonia Novak, ostatnia dziewica w zamieszkałym przez dziwki świecie (zastanawiające, że słowo „dziwka” pojawia się za każdym razem, gdy na scenę wkracza Sonia), z obawy przed internetowymi gwałcicielami z obrzydzeniem wyłącza obmacująco-stymulującą aparaturę, a dla całkowitej pewności zakłada… majtki. Ale co z wydalaniem w czasie kilkudniowego pobytu w cyberprzestrzeni? Oto właśnie wspomniana ideologika: autora to już nie interesuje, bo tak daleko jego troska o kobiece krocze nie sięga. Tak nie można. Jeśli się zaakceptowało warunki zabawy w science-fiction, jeśli się wdało w szczegółowy opis gadgetu, trzeba sprawę doprowadzić do końca. Jak się powiedziało „yo”, trzeba powiedzieć „madafaka”! Z drugiej strony (to była gra słów) autor łaskawie nie głodzi swych cybernautów, lecz sadystycznie karmi przez kroplówkę (tak właśnie!), która wprost do żyły tłoczy „substancje odżywcze (białka, cukry, tłuszcze…)”. Niestety, nie jest wspomniane, czy nieszczęśnicy żołądek zapychają sobie igliwiem, czy sianem.
(…) Przedstawienie życia emocjonalnego bohaterów w sposób możliwie najbardziej nieprzekonywujący lub po prostu kiczowaty.
„Hotel…” ma trójkę bohaterów: detektywa, pisarza i wspomnianą posiadaczkę nietkniętej waginy. I to w zasadzie wszystko, co można o nich powiedzieć – poza tym, że jedynie Sonia dobrze odgrywa swą rolę bohaterki-dziewicy. Zarówno detektyw jak i pisarz są mało przekonujący: ten pierwszy miast łapsem jest naiwnym filozofem, ten drugi – chodzącym generatorem porażająco kiczowatych fraz. Chciałem napisać „kto by mu coś takiego wydał?”, ale potem spojrzałem na leżącą na biurku książkę. Oh well.
O największy ból zębów przyprawia jednak postać Ernesta von Silchena, właściciela Hotelu „Wieczność” i spiritus movens całej imprezy. Pal licho, że wewnętrznie sprzeczna (to można zrzucić na karb pewnego rozwiązania fabularnego, twistu na zakończenie). Silchen gra główne skrzypce w najbardziej osłabiającej scenie powieści – „wirtualnym” gwałcie. Czapki z głów – jeśli komuś uda się spłodzić równie kiczowatą, wyzutą z emocji i zwyczajnie nieudolną scenę, własnoręcznie uplotę mu koronę ze słomy. Znów wychodzi tu jakieś genitalne skrzywienie autora, który seks utożsamia z odpowiednimi narządami. Tymczasem w gwałcie nie chodzi o penetrację, a o dominację. Zaś o tym, jak zwieść i uwieść, napisano i nakręcono już wiele solidnych dzieł – z fabularnie bliskim „Hotelowi…” „Rocky Horror Picture Show” na czele.
Czym innym jest bowiem nieświadome spłodzenie kiczu przez twórcę, który wyobraża sobie, że tworzy arcydzieło, a czym innym napisanie najgorszej z możliwych książek z premedytacją.
Autor nieustannie chwali się książkami, które przeczytał. Co chwila, niczym w licealnym wypracowaniu, padają cytaty. Nie ma tu jednak gry z czytelnikiem, autor woli zabawiać się sam ze sobą, odbiorcę mając chyba za skończonego ignoranta. Każdy cytat zostanie od razu zidentyfikowany, każdy wtręt oznakowany, sentencja przetłumaczona. Długie cytaty, podpisane tytułem oraz nazwiskami autora i tłumacza, miast tworzyć spójną całość z „Hotelem…” jawią się niczym łaty na starej marynarce. Wszystko musi być do końca dopowiedziane, niczym w szkolnym podręczniku – nawet metafora don Kichota zawiera objaśnienie, że jemu „wiatraki mieszają się w wyobraźni z potworami”. Niewiara autora w umysłowe zdolności czytelnika objawia się jeszcze w inny sposób – co chwila wszystko jest przypominane i powtarzane: dokąd zmierza postać, że jesteśmy akurat w VR, że Sonia nie chce być dziwką itd. – oto powieść targetowana do posiadaczy pięciominutowej pamięci.
Oprócz wysłania czytelnika na sprawiającą wrażenia bezcelowości odyseję przez książkę, autor „Hotelu…” popełnia inny grzech śmiertelny – niezamierzoną kiczowatość. Potworne metafory – banda na autostradzie bez żadnego powodu jest porównana do „wstęgi z gigantycznego bukietu pogrzebowego”, a krajobraz o zachodzie słońca „prezentuje się upiornie, jakby skalpel burzy podcinał żyły chmurom i uwalniał nabrzmiałą krew”. Cheer up, emo kid!
Szczytem jest opis piekła dla pisarzy, w którym szwankuje dosłownie wszystko. Psychologia postaci – jakże wierzyć w uczucia bohaterki, która oprowadzana jest po wirtualnym piekle, nie czując bólu ani zapachu i przejmuje się losem siedzących w owym piekle potępionych pisarzy? Tyle że przecież w tym piekle nikogo nie ma! No na litość wszelaką, bardziej przerażającym jest gra w „Dooma”, bo tam można zostać zabitym przez potwora i trzeba się cofnąć do ostatniego save’a. Taka logika. Samo piekło też jest dziwaczne – u Dantego kolejne kręgi zaludniali grzesznicy, a tu siedzą raczej jakieś kompleksy autora. Największym kuriozum jest krąg czwarty, do którego trafiają pisarze rozrywkowi: Cierpią tu ci, którzy traktowali pisanie z największą beztroską; wszystko mieli gdzieś: warsztat, styl, doskonalenie frazy. Zadowalali się pochwałami dyletantów i klepaniem po plecach przez znajomych. Głosili kult błahości, unikali wszelkich trudów. Głosili czysto użytkową i ludyczną funkcję pisarstwa (…). Wyśmiewali i niszczyli ambitniejszą konkurencję. Oto chyba wyjaśnia się anonsowana w okładkowej notce tajemnica „błahej fantastyki rozrywkowej” – kto jednak wyśmiewał i niszczył ambitnego Wojciecha Szydę, pozostanie na szczęście zagadką.
Powiedzieć „Takiego gówna jeszcze nie czytałem” to wyrazić zachwyt, a przynajmniej podziw dla wyjątkowości dzieła.
Oddaję tę niedoskonałą recenzję, choć kieszenie mam jeszcze pełne kamyczków. Kamyczków, którymi przysypane zostały dwa lub trzy fajne pomysły. Tak samo jak powieściowy Hotel „Wieczność”, powieść „Hotel »Wieczność«” jest jednym wielkim oszustwem, wirtualną konstrukcją bez korzeni w rzeczywistości. Może nabierze się na nią jakiś spragniony ambitnej prozy neofita, dla którego bardziej liczą się deklaracje niż stan faktyczny. Ja natomiast w takie coś nie wierzę. Nie wierzę, że można stworzyć arcydzieło przez samą chęć jego stworzenia – o nie. Pokaż mi, co ulepiłeś, a ja ci powiem, co ulepiłeś. Nie buduje się hotelu od dachu. Pisarz, który debiutuje autotematyczną powieścią, powinien odpowiedzieć sobie na pytanie – czy warto pisać książkę, jeśli nie ma się nic do powiedzenia?
1) Cytaty pochodzą z jedynego fajnego fragmentu „Hotelu »Wieczność«”: zmyślonej recenzji zmyślonej książki.