„Ciemną jaskinią” Maciej Słomczyński (posługujący się tutaj pseudonimem Kazimierz Kwaśniewski) zakończył swój romans z „powieścią milicyjną”. Owszem, kryminały pisał nadal, ale jako Joe Alex, a ich akcję umieszczał poza Polską. Żal ogromny, ponieważ jego historie detektywistyczne na tle dziesiątek innych publikowanych każdego roku wyróżniały się pod każdym względem.
PRL w kryminale: Szkielet w ścianie
[K. Kwaśniewski „Ciemna jaskinia”, Maciej Słomczyński „Ciemna jaskinia” - recenzja]
„Ciemną jaskinią” Maciej Słomczyński (posługujący się tutaj pseudonimem Kazimierz Kwaśniewski) zakończył swój romans z „powieścią milicyjną”. Owszem, kryminały pisał nadal, ale jako Joe Alex, a ich akcję umieszczał poza Polską. Żal ogromny, ponieważ jego historie detektywistyczne na tle dziesiątek innych publikowanych każdego roku wyróżniały się pod każdym względem.
K. Kwaśniewski
‹Ciemna jaskinia›
Opublikowana w 1968 roku tradycyjnie, jak wszystkie poprzednie, w cieszącej się sporą popularnością czytelników serii Iskier „Klub Srebrnego Klucza” „Ciemna jaskinia” była piątą (i zarazem ostatnią) „powieścią milicyjną” ukrywającego się pod pseudonimem Kazimierz Kwaśniewski – Macieja Słomczyńskiego (1920-1998). Wcześniej światło dzienne ujrzały: „Śmierć i Kowalski” (1963), następnie wydane w jednym woluminie „
Zbrodniarz i panna” oraz „
Każę aktorom powtórzyć morderstwo” (1965), wreszcie „
Gdzie jest Trzeci Król?” (1966). Musiały cieszyć się niemałym wzięciem, skoro warszawska oficyna chętnie podpisywała kolejne umowy z autorem. I zresztą trudno się temu dziwić, albowiem na tle ówczesnej „milicyjnej produkcji literackiej” książki Słomczyńskiego wyróżniały się intrygującą fabułą, wartką akcją i niecodziennym kostiumem. Mówiąc najprościej: w szarym PRL-u skrzyły się barwami rodem ze „zgniłego Zachodu”.
Kwaśniewski vel Słomczyński, jeśli w swoich powieściach opuszczał Warszawę, umieszczał akcję w miejscach fikcyjnych: w „Zbrodniarzu i pannie” były to miasteczka Kamock i turystyczne Zdroje, w „Gdzie jest Trzeci Król?” – wieś Bory, a w „Ciemnej jaskini” – położona nad Bałtykiem Poręba Morska na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. Ta ostatnia informacja jest o tyle istotna, że chociaż fabuła rozgrywa się współcześnie dla autora, czyli w 1967 roku, to jednak korzeniami sięga wydarzeń sprzed dwudziestu lat, a więc czasów kiedy zaprowadzano na tych terenach władzę polską (przyniesioną wprawdzie na sowieckich bagnetach). Przejdźmy jednak do rzeczy! Jest gorący lipiec; do miasta przybywa para lekarzy z Warszawy: on – Tadeusz Mroczek – pracuje w pogotowiu, ona – jego żona Halina – jest dentystką. Są wciąż ludźmi na dorobku; mają mieszkanie spółdzielcze, ale o luksusach mogą przez następne lata jedynie pomarzyć. Nie czują się więc ze stolicą związani na całe życie; gdyby pojawiła się szansa przeprowadzki w inne miejsce – na pewno by to rozważyli.
I właśnie się pojawia! Mieszkający od dwóch dekad w Porębie Morskiej Stanisław Mroczek, brat zmarłego ojca Tadeusza, zapisuje bratankowi – nie ba bowiem żadnych innych krewnych – w spadku swój położony niemal nad samym morzem dom. Stanisław to ważna figura w mieście: przewodniczący Sądu Powiatowego, wieloletni radny miejski, weteran wojenny. W każdym razie człowiek, z którym trzeba się liczyć. Zerwane więzy rodzinne odnowił przed rokiem, kiedy to wybrał się do stolicy na ślub Haliny i Tadeusza. I to właśnie po tym spotkaniu wpadł na pomysł przepisania na nich swojej posiadłości, jednak pod warunkiem, że zamieszkają w Porębie na stałe. Rok później młodzi planują wybrać się nad Bałtyk na rekonesans – nie tylko po to, aby odwiedzić stryja, ale również rozeznać się, jakie perspektywy otworzyłyby się przed nimi w miasteczku. Wtedy też – jak grom z jasnego nieba – spada na nich wiadomość o tragicznej śmierci Stanisława.
Maciej Słomczyński
‹Ciemna jaskinia›
Był on człowiekiem starej daty. Miał swoje nienaruszalne przyzwyczajenia i harmonogram dnia, którego trzymał się z podziwu godną wytrwałością. Stawał o świcie, wypijał mleko i szedł nad morze; kiedy pogoda sprzyjała pływał wpław, kiedy warunki atmosferyczne na to nie pozwalały – korzystał z prywatnej motorówki. 5 lipca nie wrócił do brzegu. Utonął, jak założono, z powodu zawału serca. Zamiast z radosną rodzinną wizytą, młodzi Mroczkowie przybywają do Poręby na pogrzeb. Zatrzymują się oczywiście w domu stryja, gdzie wita ich stara gospodyni Weronka Mącisz, którą Stanisław „dzielił” z mieszkającym w pobliżu swoim najbliższym przyjacielem – notariuszem Jerzym Goldsteinem. Jako że pogrzeb ma się odbyć dopiero następnego dnia, Tadeusz i Halina muszą przenocować w miasteczku, oczywiście w domu, który ma szansę stać się ich własnością.
Absolutny przypadek – mówiąc konkretnie: przeciąg – sprawia, że dokonują makabrycznego odkrycia. Po potężnym trzaśnięciu drzwi poluzował się zawieszony na ścianie kilim i odpadł położony niedawno tynk, odsłaniając przy okazji dziurę w cegle. Kiedy Halina zagląda do niej, okazuje się, że jest tam wolna przestrzeń, w której znajduje się… ludzka czaszka (z trzema złotymi zębami na przedzie). I żeby tylko czaszka! Po wyjęciu kolejnych cegieł – ukazuje się cały szkielet. Czyj? I czy stryj Stanisław o tym wiedział? A może to on zamurował ciało, uprzednio pozbawiając nieznanego mężczyznę życia? Dziwne wydaje się to, że wśród cegieł starych, ze znakiem swastyki, są też nowe, z wypaloną datą roczną „1967”. Co oznacza, że ktoś prawdopodobnie całkiem niedawno odsłonił kości, a następnie zamurował je ponowie. Mroczkowie są w kropce. Nie chcą problemów z milicją, ale z drugiej strony – czy mogą pozostawić tę sprawę bez dalszego biegu?
Nawet gdyby tak zdecydowali, okazuje się, że jest to niemożliwe. Odkrycie trupa wywołuje bowiem efekt domina. Więcej: na włosku zawisa nawet życie przybyszów z Warszawy. Szczęściem w nieszczęściu okazuje się fakt, że świadkiem dramatycznych zdarzeń, jakie nieomal kończą się utonięciem Haliny, jest lubujący się w kąpielach morskich komendant miejscowej milicji, kapitan Jan Żelechowski. Nawet nie wiedząc jeszcze o zamurowanym szkielecie, pewne rzeczy go mocno niepokoją. A że jest człowiekiem dociekliwym i skrupulatnym, postanawia je zbadać. Funkcjonariusze MO pojawiający się w powieściach Słomczyńskiego są zawsze bardzo sympatyczni i oddani sprawie, ale Żelechowski ma w sobie coś jeszcze, czego nie mieli ani
kapitan Ziętek, ani
kapitan Wieczorek. Jest na skroś nowoczesny: jeździ motocyklem, pływa motorówką, nurkuje, a na dodatek jest bardzo inteligentny. Znacznie bliżej mu do gliniarzy z Zachodu, a nie siermiężnej Polski Ludowej epoki
Władysława Gomułki.
Jeśli jednak w książce jest bohater przesympatyczny, to musi być też taki, który wyjątkowo irytuje. W „Ciemnej jaskini” jest ich nawet dwoje – to młodzi Mroczkowie, którzy starając się uniknąć rozgłosu, utrudniają jedynie dojście do prawdy. Nie zdają sobie przy tym sprawy, że działają w ten sposób nie tylko na przekór sprawiedliwości, lecz także przeciw sobie. W każdym razie ustalenia kapitana Żelechowskiego stawiają pod wielkim znakiem zapytania rzeczywiste przyczyny śmierci Stanisława Mroczka. Oznacza to tyle, że skoro nie była ona spowodowana naturalnie, to znaczy, że były sędzia został zamordowany. I to przez kogoś, kto go dobrze znał. Przez mieszkańca Poręby Morskiej! Słomczyńskiemu idealnie udało się wpleść we współczesne wydarzenia historię z czasów końca wojny. Nawiązuje w niej także do Holokaustu, a tropy prowadzą do getta łódzkiego. To o tyle ciekawe, że „Ciemna jaskinia” ukazała się w sprzedaży w newralgicznym momencie, gdy rozpętana została antysemicka nagonka. Rok, dwa lata później książka zapewne nie zostałaby już wydana, chyba że autor dokonałby w niej daleko idących zmian. Podsumowując: świetny kryminał, który nie zestarzał się do dzisiaj!