W nieokreślonej przyszłości dwóch wybrańców zostaje wysłanych w przeszłość z misją wykluczenia z grona żyjących młodego Adolfa Hitlera... Trąci banałem? A jednak nie będzie o banale choć pewnie nigdy bym tej książki nie przeczytał, gdyby nie okładka ze starą fotografią.
Poprawmy przeszłość!
[Andrzej Bart „Pociąg do podróży” - recenzja]
W nieokreślonej przyszłości dwóch wybrańców zostaje wysłanych w przeszłość z misją wykluczenia z grona żyjących młodego Adolfa Hitlera... Trąci banałem? A jednak nie będzie o banale choć pewnie nigdy bym tej książki nie przeczytał, gdyby nie okładka ze starą fotografią.
Andrzej Bart
‹Pociąg do podróży›
Gdy byłem świeżo upieczonym nastolatkiem, należałem do sekcji młodzieżowej Klubu Inteligencji Katolickiej. Sekcja miała być przeciwwagą dla infiltrowanego przez komunistów harcerstwa (choć wiemy, że były wyjątki), natomiast sam był KIK w owych czasach miejscem spotkań i dyskusji ludzi niezależnie myślących - czym zresztą pozostaje do dziś.
Nasze spotkania odbywały się w wieży kościoła na warszawskim Nowym Mieście. Prowadził je jeden z bohaterów mojego dzieciństwa - ksiądz Andrzej, nazywany przez nas - do dziś nie wiem, dlaczego - Słoniem. To on wprowadzał nas w pierwsze rozważania etyczne. I kiedyś spytał nas o skojarzenia związane ze złem. "Ronald Reagan" - odparł ktoś, kto uległ czarowi "Dziennika Telewizyjnego" z połowy lat 80-tych (ale mieliśmy w końcu 10-11 lat). "Nie, nie o to mi chodziło" - odparł Słoń. Komuś, najwyraźniej w wyniku rozumowania a contrario, przyszła do głowy lepsza odpowiedź: "Związek Radziecki!". Słoń zaczął się śmiać, potem kontynuował temat dobra i zła używając mniej politycznych przykładów.
Ta zabawna scenka, jak również ogłoszone w zeszłym roku wyniki plebiscytu "Polityki" na Największego Zbrodniarza XX wieku - numer 1: Hitler, numer 2: Stalin - przypomniały mi się, gdy zorientowałem się, na jakim pomyśle jest oparty "Pociąg do podróży" Andrzeja Barta. Oto bowiem wciąż brak porozumienia w kwestii, który system był bardziej zbrodniczy - hitleryzm czy stalinizm. Historycy dyskutują, a kolejność podana przez respondentów odpowiada kolejności, w jakiej się o tragediach XX wieku dowiadywali: o faszyzmie w szkole, a o komunizmie w miarę intelektualnego dojrzewania.
Tymczasem w powieści Barta ktoś w Stanach Zjednoczonych wpada na pomysł uśmiercenia właśnie Hitlera. Na ile był to świadomy wybór - trudno powiedzieć. Prezydent jest specjalistą od wygłaszania frazesów. Ciało planujące też nie powala swoim potencjałem intelektualnym, choć tworzą je wielcy tego świata. Do powzięcia śmiałego planu mobilizuje ich taka oto błyskotliwa myśl: "Najważniejszą przeszkodą w prawidłowym rozwoju gatunku ludzkiego jest nie kto inny, tylko sam człowiek". A inspiracją może być wyimek z protokołów procesu norymberskiego: "W 1923 r. wystarczyło 7 policjantów, aby udaremnić faszystom objęcie władzy w Monachium; w 1933 r. wystarczyłoby 700 żołnierzy, aby nie dopuścić do przekazania władzy Hitlerowi; kilkanaście lat później ludzkość straciła 70 milionów ludzi, aby pokonać faszyzm".
W roku 1900 miało wystarczyć 2 ludzi. Wybranych wykonawców też trudno nazwać ludźmi sukcesu. Sukces wydaje się tym bardziej wątpliwy, że obaj nie pałają entuzjazmem do misji, w którą zostali wciągnięci wbrew własnej woli.
Ale słowa przechodzą w czyn - John i David zostają wsadzeni do wagonu, który przewozi ich do Wiednia z dnia 01.01.1900. I tu następuje radykalny zwrot, dzięki czemu powieść ogromnie zyskuje. John i David wpadają w takie tarapaty, że cel ich misji znika za horyzontem czasu, a podstawowym problemem staje się przetrwanie. "Pociąg do podróży" w małym stopniu jest moralitetem historycznym.
Andrzej Bart zastosował w tej książce kilka technik, dzięki którym jest ona jednak czymś znacznie więcej niż zręczną powieścią przygodową. Na pierwszym miejscu należy wymienić postać narratora i wynikający z tego sposób opowiadania. O wielu wydarzeniach dowiadujemy się bowiem od zakompleksionego dziennikarzyny, który ruszył za Davidem i Johnem w poszukiwaniu tematu życia. Człowiek ten poświęca się całkowicie rozszyfrowaniu historii wyprawy Johna i Davida, a przy tym ma spore zdolności śledcze. Grzebie w dokumentach i starych gazetach, rozmawia z ludźmi, a przede wszystkim udaje mu się - nie pytajcie, w jaki sposób - być naocznym świadkiem niektórych wydarzeń. Być może pewnym wyjaśnieniem jest uruchamiająca jego niezgłębione możliwości imaginacyjne choroba psychiczna, o którą podejrzewamy go coraz silniej z każda przeczytaną stroną. Stąd już tylko krok do zastanowienia się: co z jego opowieści w ogóle jest prawdą? Dobre pytanie w stosunku do fikcji literackiej.
Dziennikarz posługuje się na przemian chłodną relacją i sarkazmem (przypominającym ten z książek Vonneguta). Czasem jest narratorem wszystkowiedzącym, często jednak musi po prostu odgadnąć intencje swoich bohaterów lub wręcz domyślać się, co się w odwiedzanych przez niego miejscach zdarzyło. Niekiedy też opowieść jest wkładana w usta innych osób, które miały okazję spotkać Johna i Davida i coś z nimi przeżyć. Wszystko to powoduje, że każdy rozdział jest inny - zmienia się konwencja opowieści. Nie ma pomiędzy poszczególnymi epizodami bezpośredniej ciągłości, jest tylko ciągłość pośrednia, jakby odwrócona. Można ją zilustrować następująco: w rozdziale pierwszym napisano "A-B-C", w drugim "E-F-D" itd., tyle, że łańcuszek powiązań jest czasem bardziej zaplątany.
Dzięki takiej kompozycji czytelnik zostaje wciągnięty w grę i cały czas się zastanawia, kim jest pojawiająca się nowa postać. Najczęściej jest to nie kto inny niż John lub David, którzy muszą wcielać się stale w nowe role, aby osiągnąć wyznaczone sobie cele. Ważne jest także odgadnięcie znaczenia poszczególnych wydarzeń dla całości fabuły, albowiem w tej historii nic nie zdarza się przypadkowo. Nic poza doborem pary głównych bohaterów, którzy jednak, przy swojej początkowej niezgułowatości, okazują się być zaskakująco pomysłowi. Nie tylko przystosowują się do nowych warunków, ale wręcz na nowo je kształtują. Czy osiągną główny cel swojej misji? Tego nie powiem, zdradzę tylko, że zakończenie - czyli to, co stało się z Hitlerem - było trudne do przewidzenia, choć okazało się jedynie modyfikacją faktów znanych nam z podręczników historii, a przede wszystkim z filmów dokumentalnych. Być może dziki wrzask Hitlera na NSDAP-owskich wiecach był właśnie tym motywem, wokół którego Bart zaczął obmyślać swoją opowieść.
Warto wspomnieć jeszcze o innym walorze tej książki. Posłużę się porównaniem. Otóż czytając książki, w których polscy autorzy umieszczali akcję za granicą, wielokrotnie miałem poczucie całkowitej obcości miejsca. Autorzy nie znali opisywanych przez siebie miast bądź nie umieli ich opisać, nie będąc w stanie przekazać cech konstytutywnych Nowego Jorku czy Londynu. Podobnie było z postaciami. Jakiś Joseph lub Lisa przez swoją "zagraniczność" pozbawieni byli cech ludzkich w porównaniu z osobami narodowości polskiej. Andrzej Bart natomiast popisał się w "Pociągu do podróży" swoistym kosmopolityzmem. Jego Wiedeń, Paryż, nie mówiąc już o Łodzi (a wszystkie miasta w swojej postaci sprzed 100 lat!) jawią się wyraźnie i charakterystycznie, i to bez potrzeby używania przez pisarza mnogości zwrotów opisowych, którymi Bart posłużył się bardzo wstrzemięźliwie. Podobnie realne są postaci z początku wieku, choć niektóre ich cechy są mocno przerysowane.
No i jeszcze żarty autora - umieszczanie w fabule wielu postaci autentycznych, a także stwarzanie wrażenia, że właściwie każdy z występujących w książce mógł istnieć naprawdę. Całkowicie pewien jestem zidentyfikowania Zygmunta Freuda (został wymieniony z imienia i nazwiska - małe osiągnięcie) i Agathy Christie i jest to pewnie kompromitujący wynik. Inne postacie wydawały mi się znajome i mam nadzieję, że o to chodziło. W każdym razie sposób, w jaki ich los splatał się na moment z losem Johna i Davida, był przezabawny.
Porównanie niedalekiej przeszłości z nieokreśloną przyszłością (symbolizowaną m.in. przez muzeum Spielberga) wypada nędznie dla tej ostatniej. Oddychający pełną piersią Wiedeń A.D. 1900 jest znacznie bardziej swojski i pociągający niż miasta-molochy przyszłości. Technokraci są przy arystokratach po prostu żałosni - przytłoczeni techniką, pretensjonalni w swoim pokłonie przed ewidentnie źle wykorzystywaną myślą ludzką (przypominają mi się tu szyderstwa Vonneguta z "wielgachnych mózgów", które doprowadzają ludzkość do zagłady). Jest w nich coś tragikomicznego, gdy porównamy ich z pełnymi uroczego dystansu przedstawicielami mentalności rodem z XIX w. (w końcu uważa się, że wiek XX zaczął się razem z I wojną światową). Ale chcieli dobrze, tylko że nie wyszło. Kto zawinił? Jakoś nie umiem oskarżyć Johna I Davida, ale to właściwie nie ma znaczenia. Mam wrażenie, że, nawet jeśli to możliwe, w przeszłości lepiej nie majstrować.