W czasach Gomułkowskich twórcy peerelowskich kryminałów bardzo często budowali fabuły nawiązujące do wydarzeń z czasów drugiej wojny światowej. Ich nieodłącznym elementem byli podstępni eksnaziści, którzy przyjeżdżają do Polski Ludowej, aby odzyskać utracone dobra. Barbara Gordon wykorzystała ten popularny motyw między innymi w „Wazie króla Priama”, w której – tak sprawia przewrotny los – za prowadzenie śledztwo odpowiedzialny staje się mecenas Stefan Zamorski.
PRL w kryminale: Troja w Górach Sowich
[Barbara Gordon „Waza króla Priama” - recenzja]
W czasach Gomułkowskich twórcy peerelowskich kryminałów bardzo często budowali fabuły nawiązujące do wydarzeń z czasów drugiej wojny światowej. Ich nieodłącznym elementem byli podstępni eksnaziści, którzy przyjeżdżają do Polski Ludowej, aby odzyskać utracone dobra. Barbara Gordon wykorzystała ten popularny motyw między innymi w „Wazie króla Priama”, w której – tak sprawia przewrotny los – za prowadzenie śledztwo odpowiedzialny staje się mecenas Stefan Zamorski.
Barbara Gordon
‹Waza króla Priama›
Może się mylę, a może wręcz przeciwnie i właśnie trafiłem na ślad ciekawej inspiracji. Choć uczciwie przyznam, że byłoby to dla mnie samego zaskakujące, gdyby okazało się, iż zrobiłem to jako pierwszy. Otóż wydana w 1968 roku kolejna już powieść kryminalna Barbary Gordon (a tak naprawdę urodzonej pół wieku wcześniej w Kijowie Larysy Zajączkowskiej-Mitzner) pod wieloma względami przypomina – i to do tego stopnia, że trudno uznać to za całkowity przypadek – wydaną dwa lata wcześniej książkę Macieja Słomczyńskiego (wielbicielom dzieł detektywistycznych znanego również pod pseudonimem Joe Alex) „
Gdzie jest Trzeci Król?”. Jest w niej tyle podobieństw, że…
Po pierwsze: ograniczona liczba bohaterów, którzy z powodu warunków atmosferycznych zostają odcięci od świata w zabytkowym pałacu. Po drugie: fabuła obracająca się wokół historycznego zabytku. Po trzecie: wprowadzenie na arenę wydarzeń kolekcjonerów sztuki z Europy Zachodniej (ba! pojawia się nawet przybysz z Ameryki Południowej). Po czwarte: wplątanie w akcję ludowej milicji – agenta Interpolu. Po piąte: narracja odautorska niepozbawiona elementów humorystycznych. Całkiem sporo tego, prawda? Oczywiście nie mam zamiaru wytaczać przeciwko Barbarze Gordon ciężkich dział i oskarżać jej o plagiat, ale byłbym szczerze zdziwiony, gdyby – wiadomo, że to się nie stanie, ponieważ pisarka zmarła trzydzieści pięć lat temu – stwierdziła ona, że pisząc „Wazę króla Priama”, nie znała książki Słomczyńskiego.
„Waza…” to trzecia z czterech powieści Gordon, w której głównym bohaterem jest sympatyczny, aczkolwiek nieco zadufany w sobie, warszawski mecenas Stefan Zamorski. Po raz pierwszy pojawił się on – jeszcze w roli epizodycznej – w „Ulicy Bliskiej” (1958), po pięciu latach powrócił w „
Procesie poszlakowym”, natomiast po publikacji „Wazy…” na kolejne jego objawienie trzeba było czekać niemal do połowy lat 80., kiedy to ukazała się książka „Czy pan istnieje, panie mecenasie?”, będąca zresztą ostatnim dziełem Barbary Gordon, jakie ujrzało światło dzienne za jej życia (rok po śmierci autorki wydano jeszcze powieść dla dzieci i młodszej młodzieży „Rozbite gniazdo”). Był to więc bohater, do którego pisarka w miarę regularnie – przynajmniej do końca lat 60. – powracała, ale mimo wszystko kapitana Sebastiana Chmury nie udało mu się przebić (ten był główną postacią w pięciu książkach).
Przejdźmy jednak do „Wazy króla Priama”, której sensacyjną fabułę poznajemy w formie retrospektywnej, za sprawą wspomnień snutych przez mecenasa Zamorskiego podczas imprezy u… autorki powieści – Barbary. Nie zawsze, ale w kilku kryminałach Gordon zastosowała taki właśnie trick. Znany stołeczny adwokat jest już w tym momencie określany mianem „starszego pana”, chociaż na pewno odmładza go dużo od niego młodsza żona, aktorka i piosenkarka w jednym. Bez niej Zamorski zapewne zgnuśniałby dużo wcześniej. A tak, chcąc dorównać małżonce w prowadzeniu aktywnego życia towarzyskiego, zgadza się od czasu do czasu wyjść na proszoną kolację bądź wybrać na krajową wycieczkę z „Orbisem”. Na przykład w Góry Sowie. I to właśnie podczas tej, trochę przypadkowej, a w każdym razie nieplanowanej, eskapady dochodzi do dramatycznych wydarzeń.
Tak się składa, że Zamorscy trafiają z grupą turystów zagranicznych do mieszczącego się w dawnym pałacu górskiego schroniska „Sowie Ucho”, którym od niedawna zawiaduje kierownik Jan Puchała (jego poprzednik, co istotne, zginął przed rokiem podczas polowania w niejasnych okolicznościach). Nie licząc przewodnika Anatola Dudy, który tę pracę dostał po znajomości, nie mając ku temu zresztą żadnych kwalifikacji, są jedynymi Polakami. Reszta to „zbieranina” z całego świata: przybyły z zachodnich Niemiec doktor Wilhelm Schmuckdorf (pracownik muzeum prehistorycznego) i jego żona Marta, szwajcarski antykwariusz i rzeczoznawca w dziedzinie sztuki Marco Finelli, angielski historyk John Black, amerykański właściciel dużego domu towarowego Robert Stude, francuska projektantka mody Monika Rosier oraz plantator kawy z Brazylii Pedro Rodriguez y Campobello z córką Isabellą.
Jakby tego było mało, w śnieżnej zawierusze do „Sowiego Ucha” docierają jeszcze znani kierownikowi schroniska polscy archeologowie: profesor Hubert Smogor, docent Adam Sungajło (od jakiegoś czasu pracujący głównie we Włoszech) oraz magister Karol Czereja. Jak się okazuje, niektórzy z nich znają gości przybyłych z zagranicy, co już samo w sobie powinno budzić podejrzenia. Ale to dopiero początek nieprawdopodobnych zdarzeń. Atmosfera zagęszcza się, kiedy podczas zwiedzania zbrojowni, w której na wzór muzeum zgromadzono różne starożytne i średniowieczne artefakty, goście zauważają starą wazę. Bo kto wie, może to legendarny skarb króla Troi Priama, który w XIX wieku odnalazł Heinrich Schliemann. Skarb trafił następnie do Berlina, skąd wywieziono go, dzieląc na kilka części, w ostatnich tygodniach wojny. Całkiem możliwe, że jedna z nich została ukryta w Górach Sowich. Jeśli tak właśnie by było, oznaczałoby to, że w gablocie zbrojowni w „Sowim Uchu” znajduje się bezcenny zabytek!
Nie trzeba chyba dodawać, że profesor Smogor i docent Sungajło, ale też doktor Schmuckdorf, Finelli i Black są tą ewentualnością mocno podekscytowani. Ich rozgorączkowanie prowadzi zaś do tragedii. Sungajło zostaje zastrzelony – ginie, praktycznie na oczach mecenasa Zamorskiego, pod oknem zbrojowni; chwilę później w pomieszczeniu, z którego padł strzał, ktoś zabija nożem Schmuckdorfa. Nie trzeba chyba dodawać, że przy okazji – znika zabytkowa waza. Jako że w tym momencie schronisko odcięte jest od świata, to właśnie Zamorski – jedyny członek wycieczki mający cokolwiek wspólnego z wymiarem sprawiedliwości – zostaje poproszony o poprowadzenie dochodzenia. Mecenas, choć nie ma w tej dziedzinie doświadczenia, zdaje sobie sprawę, że trzeba działać szybko. Jeżeli zabierze się za to milicja, która dotrze do „Sowiego Ucha” za dwa, może trzy dni, wiele śladów zostanie zatartych, a sprawca zbrodni, znajdujący się w pałacyku, będzie miał czas na stworzenie sobie wiarygodnego alibi.
Już pierwsze rozmowy, bo trudno nazwać je formalnymi przesłuchaniami, prowadzone przez mecenasa przekonują go, że wśród gości schroniska mało kto jest tym, za kogo się podaje. Na dodatek część z przybyszów z zagranicy zna się, chociaż dotąd skrzętnie to ukrywali. Ich pojawienie się w tym samym czasie i w tym samym miejscu nie może być więc przypadkiem! Co się za tym kryje? Odpowiedź, biorąc pod uwagę miejsce akcji, wydaje się dość oczywista – tajemnica sięgająca czasów wojny. A skoro wyjaśnienie zagadki sięga 1945 roku, to nie może w powieści zabraknąć zakamuflowanych nazistów. Ba! nawet zbrodniarza wojennego. Przyznać jednak trzeba, że chociaż dzisiaj brzmi to ciekawie, to w latach 50. i 60. XX wieku koncept ten nie należał do szczególnie oryginalnych. Od wracających na polskie Ziemie Odzyskane byłych nazistów i ich agentów roiło się wtedy w peerelowskich kryminałach i powieściach szpiegowskich. Pojawiają się między innymi w „
Planie Wilka” (1956) Tadeusza Starosteckiego, „
Zielonym volkswagenie” (1963) Andrzeja Kobara, „
Ciemnej jaskini” (1968) Macieja Słomczyńskiego czy „
Czas zatrzymuje się dla umarłych” Andrzeja Wydrzyńskiego (1969).
A to i tak jedynie wierzchołek góry lodowej. Przecież nawet sama Barbara Gordon wykorzystała podobny wątek we wcześniejszej o sześć lat powieści „
Adresat nieznany”. W tym kontekście najistotniejsze staje się więc wykonanie. A to, niestety, na tle innych książek autorki lekko szwankuje. Jakby momentami sama nie była do końca pewna, czy chce stworzyć dzieło poważne czy parodystyczne. Ostateczne wyjaśnienie zagadki sprawia natomiast wrażenie wymyślonego ad hoc. Bo choć logicznie całość jakoś się spina, to mimo wszystko uczucie nieprawdopodobieństwa nie opuszcza czytelnika. Cóż, nie da się ukryć, że znacznie lepiej Gordon poradziła sobie w powieściach, które napisała tuż przed (chodzi o „
Dwóch panów w »Zodiaku«”) i od razu po (czyli w „
Ćmach”) „Wazie króla Priama”. Ale może to dlatego, że zamiast mecenasa Zamorskiego pierwsze skrzypce gra w nich kapitan Chmura.