Gdyby nie warszawskie wydawnictwo Wielki Sen, nasza wiedza na temat peerelowskiej „powieści milicyjnej” byłaby znacznie mniejsza i ograniczała się do zaledwie dwudziestu, może trzydziestu autorów, którzy mieli to szczęście, że wydali przed 1989 rokiem książki. Ale pewnie nigdy nie usłyszelibyśmy o kimś takim, jak Tadeusz Lisowski i Bolesław Orłowski, którzy w 1957 roku na łamach „Głosu Olsztyńskiego” opublikowali kryminał zatytułowany „W poszukiwaniu dowodu rzeczowego”.
PRL w kryminale: W ruinach dawnego getta
[Tomasz Lisowski, Bolesław Orłowski „W poszukiwaniu dowodu rzeczowego” - recenzja]
Gdyby nie warszawskie wydawnictwo Wielki Sen, nasza wiedza na temat peerelowskiej „powieści milicyjnej” byłaby znacznie mniejsza i ograniczała się do zaledwie dwudziestu, może trzydziestu autorów, którzy mieli to szczęście, że wydali przed 1989 rokiem książki. Ale pewnie nigdy nie usłyszelibyśmy o kimś takim, jak Tadeusz Lisowski i Bolesław Orłowski, którzy w 1957 roku na łamach „Głosu Olsztyńskiego” opublikowali kryminał zatytułowany „W poszukiwaniu dowodu rzeczowego”.
Tomasz Lisowski, Bolesław Orłowski
‹W poszukiwaniu dowodu rzeczowego›
Tak się składa, że w ostatnich tygodniach w „PRL-u w kryminale” możecie poczytać o prozie z lat 50. ubiegłego wieku, której autorzy w ciągu następnych dekad zostali kompletnie zapomniani. Co nie dziwi, ponieważ najczęściej nie byli zawodowymi literatami i – poza tekstami drukowanymi w prasie codziennej (na dodatek nie centralnej, lecz regionalnej) – nie pozostawili po sobie (z jednym wyjątkiem) żadnych książek. Tak było w przypadku Juliana Woźniaka („
Na tropie zbrodni”, 1957; „
Strzały w mrokach nocy…”, 1958; „
Akcja «Małgosia»”, 1959), Waldemara Jeża („
Morderca sam przyjdzie”, 1959) oraz Wiesława Danielaka i Mariusza Wanata („
Czarne i złote”, 1957). Kto dziś, nawet z uznanych literaturoznawców, kojarzy ich nazwiska? Nie inaczej jest z duetem Tadeusz Lisowski – Bolesław Orłowski…
Być może napisali więcej niż jedno opowiadanie, ale tylko jedno zostało przypomniane w ostatnim czasie w formie książkowej. Chodzi o „W poszukiwaniu dowodu rzeczowego”, które pierwotnie ukazało się w 1957 roku (w szesnastu odcinkach) na łamach „Głosu Olsztyńskiego”. Był to ukazujący się przez dwie dekady (w latach 1951-1970) na terenie Warmii i Mazur dziennik wydawany przez Komitet Wojewódzki PZPR w Olsztynie. W 1970 roku przekształcono go w „Gazetę Olsztyńską” i pod tym tytułem ukazuje się ona do dzisiaj, będąc jedną z nielicznych, które przetrwały transformację ustrojową. Tekst Lisowskiego i Orłowskiego został w ubiegłym roku wydobyty z odmętów niepamięci i przypomniany w sto dwudziestym dziewiątym tomie publikowanej przez niszowe wydawnictwo Wielki Sen serii „Z warszawą” (chodzi oczywiście o popularny w latach 60. samochód). Czy warto było? Ooo, tak, bo choć nie jest to arcydzieło peerelowskiej „powieści milicyjnej”, to jednak jest ciekawym źródłem do poznania obyczajowości epoki „wczesnego Gomułki”.
Pamiętacie zrealizowany w połowie lat 70. serial telewizyjny „Najważniejszy dzień życia”? Każdy odcinek opowiadał inną historię, ale miał pewien wspólny mianownik. Był nim grany przez Janusza Bukowskiego dziennikarz radiowy, który wyspecjalizował się w realizacji reportaży, w których poznani przez niego w różnych okolicznościach bohaterowie opowiadali o niezwykłych wydarzeniach ze swego życia (niekiedy śmiesznych, to znów bardzo dramatycznych). Nie inaczej jest w wydrukowanym siedemnaście lat wcześniej „W poszukiwaniu dowodu rzeczowego”, którym zaczyna się od tego, że pewnego czerwcowego dnia dwaj gazetowi reporterzy – tak, tak, Lisowski i Orłowski! – zatrzymują na ulicach Warszawy przechodniów i przeprowadzają z nimi ankietę. Pytają, kim są, czym się zajmują itp. itd. Los stawia na ich drodze oficera śledczego w randze porucznika, który postanawia podzielić się z nimi opowieścią o swoim ostatni, nadzwyczaj skomplikowanym śledztwie.
O milicyjnym bohaterze wiemy niewiele. Nie poznajemy nawet jego tożsamości. Znamy tylko stopień i wiek (dwadzieścia dziewięć lat). Z treści opowiadania możemy wywnioskować, że jest inteligentnym i upartym dochodzeniowcem, który nie boi się ryzyka. Jemu właśnie przypada w udziale śledztwo w sprawie zamordowania młodej kobiety. Jej ciało zostaje znalezione w ruinach dawnego getta warszawskiego. Ofiara zginęła od uderzeń w głowę – na przemian tępym i ostrym narzędziem. Nie wiadomo jaki był motyw – może seksualny, może rabunkowy, a może chodziło o zemstę? Wyjaśnienie prawdy utrudnia fakt, że nie można zidentyfikować zabitej, nie ma bowiem przy sobie żadnych dokumentów ani niczego, co naprowadziłoby funkcjonariuszy MO na jakikolwiek trop. Na dodatek pojawia się świadek, który składa mało wiarygodne, choć jednak prawdopodobne (w tamtym czasie w stolicy nie takie rzeczy się działy), zeznania.
Ruszyć z miejsca można dopiero po paru dniach, kiedy w komendzie, w której pracuje porucznik, pojawia się nieco ponad czterdziestoletni kolejarz z Mińska (możemy założyć, że Mazowieckiego) Kazimierz Graczyk, który poszukuje swojej zaginionej przed paroma dniami żony Marii i… czteroletniego synka Jerzego. W ten sposób udaje się wreszcie ustalić tożsamość ofiary, ale powstaje nowe pytanie: co stało się z dzieckiem? Zostało porwane, a może… Tak, niestety, prawdziwa okazuje się najgorsza ewentualność – w ruinach zostaje znalezione także przysypane cegłami ciało chłopca. Dla rodziny Graczyka, który ma jeszcze dwie córki, to niewyobrażalna tragedia. Nikt zdrowy na umyśle nie chciałby znaleźć się na miejscu mężczyzny. Porucznik musi więc postępować delikatnie, by nie rozjątrzać świeżych ran.
Zastanawiają go jednak niejednoznaczne zeznania bliskich i znajomych Graczyków na temat ich pożycia małżeńskiego. Nastoletnia córka Henryka wyznaje, że rodzice nigdy się nie kłócili, ale teściowa Kazimierza przyznaje, że chociaż zięć bardzo kochał jej córkę, to mimo wszystko bywał o nią, dużo od siebie młodszą, bardzo zazdrosny i potrafił wpaść w furię, a wtedy… Inni zeznający też dają milicjantowi do myślenia. Tyle że, jak udaje się ustalić, Graczyk ma niepodważalne alibi na czas, w jakim prawdopodobnie dokonano obu zbrodni (bo Jureczek również został zamordowany). A skoro nie on jest winien, to znaczy, że sprawców trzeba szukać wśród warszawskich żuli. A tych przecież nie brakuje. Tyle się po wojnie namnożyło band, że wieczorami strach po niektórych dzielnicach spacerować bez silnej obstawy.
„W poszukiwaniu dowodu rzeczowego” to sprawnie napisane opowiadanie, w którym – podobnie jak we wczesnych „polskich” powieściach Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego (vide „
Czarny mercedes” czy „
Siedem kanarków Maurycego”) – poznajemy stolicę, która jeszcze nie zabliźniła ran wojennych, jak również ludzi, którzy zdeprawowani przez wojnę, okupację i czasy stalinowskie, często kierują się zaskakująco rozumianą moralnością. Dzisiejszych norm nie można do nich przykładać, dlatego niekiedy trudno zrozumieć – ze współczesnej perspektywy – postępowanie bohaterów. Może się ono wydawać naiwne i nierozsądne, ale biorąc poprawkę na specyfikę epoki – nie sposób przyczepić się do autorów, że tak właśnie pokierowali ich losami. Nikogo nie usprawiedliwiając, musimy jednak pamiętać, że wojna wywróciła wszystko do góry nogami, a wartość życia ludzkiego brutalnie zmalała. Na szczęście w milicyjnych komisariatach też nie zasiadali sami idioci. W przeciwnym wypadku zabójca Marii i Jureczka zapewne nigdy nie poniósłby odpowiedzialności za swój ohydny czyn.