Kto wie, być może czytając „Demonomachię” Marka Krajewskiego, jesteśmy świadkami narodzin kolejnego ważnego dla pisarza z Wrocławia bohatera literackiego. Obok Eberharda Mocka i Edwarda Popielskiego może stać się nim Stefan Zborski – niedoszły ksiądz katolicki, który za swoje najważniejsze powołanie uważa walkę z demonami.
Dybuki krążą wokół nas
[Marek Krajewski „Demonomachia” - recenzja]
Kto wie, być może czytając „Demonomachię” Marka Krajewskiego, jesteśmy świadkami narodzin kolejnego ważnego dla pisarza z Wrocławia bohatera literackiego. Obok Eberharda Mocka i Edwarda Popielskiego może stać się nim Stefan Zborski – niedoszły ksiądz katolicki, który za swoje najważniejsze powołanie uważa walkę z demonami.
Marek Krajewski
‹Demonomachia›
Choć jest to proces powolny, dla niektórych być może z tego powodu nawet niedostrzegalny, to jednak zachodzi: Marek Krajewski rozkręca się! Od 2005 roku, kiedy to ukazała się trzecia powieść z cyklu o Eberhardzie Mocku („
Widma w mieście Breslau”), wrocławski autor publikował jedną książkę beletrystyczną w roku (wyjątkiem był 2009, kiedy oprócz „
Głowy Minotaura” ukazały się jeszcze – napisane do spółki z Mariuszem Czubajem – „
Róże cmentarne”). Od trzech lat natomiast przeszedł na tryb dwuksiążkowy: wiosną ukazuje się kolejna odsłona kryminalnych perypetii Edwarda Popielskiego („
Dziewczyna o czterech palcach”, 2019; „
Pomocnik kata”, 2020; „
Miasto szpiegów”, 2021; „
Czas zdrajców”, 2022), jesienią z kolei – Mocka („
Golem”, 2019; „
Moloch”, 2020; „
Diabeł stróż”, 2021; kolejna jest już gotowa i czeka na druk). Gdy czytelnicy zdążyli się do tego przyzwyczaić, Krajewski zaskoczył po raz kolejny. Rok 2022 rozpoczął bowiem od publikacji powieści ukazującej się poza wzmiankowanymi powyżej cyklami.
Do tej pory wrocławianin trzymał się przyjaznych sobie portów: Breslau (Mock) i Lwowa (Popielski), chociaż od czasu „
Dziewczyny o czterech palcach” zaczął zapuszczać się także w inne rejony II Rzeczypospolitej. Nigdy jednak, przynajmniej do tej pory, nie uczynił głównym miejscem akcji Krakowa. Aż nadeszła „Demonomachia” – książka w dorobku Krajewskiego niezwykła. Nie tylko dlatego, że jej fabułę umieścił w habsburskiej Galicji, ale też z kilku innych powodów: po pierwsze: cofnął się aż do epoki dekadenckiego fin de siècle’u przełomu XIX i XX wieków; po drugie: drugoplanowymi postaciami dramatu, nie licząc Stefana Zborskiego – bohatera najważniejszego, uczynił galicyjskich Żydów; po trzecie: napisał nie kryminał, lecz powieść grozy. Trzeba przyznać, że rzucił się na głęboką wodę, co wymagało od niego nie tylko umiejętności literackiego „pływania”, ale nade wszystko wgryzienia się w nadzwyczaj specyficzny świat wyznawców judaizmu. Z pomocą wypróbowanych przyjaciół, o których zresztą wspomniał w „Posłowiu”, udało mu się uniknąć niebezpiecznych raf. Aczkolwiek pod względem literówek jest to na pewno najmniej dopracowana książka Krajewskiego.
Stefan Zborski to uczeń ostatniej klasy podgórskiego gimnazjum (do 1915 roku Podgórze było samodzielnym miastem, dopiero później stało się dzielnicą Krakowa). Mieszka wraz ze swoim kolegą w wynajętym skromnym pokoiku w kamienicy należącej do Żyda Markusa Feintucha i potajemnie podkochuje się w jego osiemnastoletniej rudowłosej córce Reginie. Ma też inne zainteresowania, typowe dla otwartych na modernistyczne nowinki młodych intelektualistów – duchy i demony (mimo że w powieści Krajewskiego nie ma o tym mowy, mógł przecież czytać „satanistyczne” teksty Stanisława Przybyszewskiego, ówczesnego młodopolskiego bożyszcza, który mniej więcej w tym samym czasie zakotwiczył na krótko w Krakowie). Pewnej nocy wywołuje nawet ducha swego zmarłego ojca, tyle że… objawia się kto inny. I to jest moment, który zmienia życie gimnazjalisty. Pod wpływem tych wydarzeń Stefan decyduje się wstąpić do krakowskiego seminarium duchownego, ale nie dlatego, że jest zagorzałym katolikiem i widzi w sobie potencjał na dobrego wikarego, a później proboszcza. Przyświeca mu inny cel: chce zdobyć wiedzę niezbędną do walki z demonami.
W dużej mierze kierują nim także wyrzuty sumienia. Jest bowiem przekonany, że to on właśnie przeklął mieszkającego ze swoimi rodzicami i rodzeństwem w tej samej kamienicy dwunastoletniego Szlomka (Salomona) Kranza, wnuka Dawida Bochnera, introligatora z podkrakowskich Wróblowic (który w finale powieści wyrasta na postać równorzędną Zborskiemu). Chęć poskramiania demonów okazuje się jednak zbyt słabą motywacją do tego, by dotrwać do końca nauki w seminarium – w efekcie po dwóch latach Zborski musi wrócić do zatęchłego pokoiku w Podgórzu. I być może zgniłby w nim do końca, gdyby nie szczęśliwy przypadek (jeśli to naprawdę był przypadek?), polegający na odnowieniu znajomości z Reginą. Za jej pośrednictwem Stefan trafia do profesora Manfreda Auerbacha, ten zaś prosi go o pomoc w sprawie Racheli Ostersetzer, którą ma reprezentować przed sądem rabinicznym w sprawie o spadek. Brat kobiety, uważający, że siostra została opętana przez dybuka, nie chce bowiem podzielić się z nią majątkiem. A że Zborski zgłębiał w ostatnich latach – również w seminarium – sprawy demonologiczne, może okazać się istotnym wsparciem.
Nie będę tego ukrywał: „Demonomachii”, choć sam charakterystyczny dla autora styl został zachowany, nie czyta się jednak z takimi samymi lekkością i zainteresowaniem, jak powieści o Mocku czy Popielskim. Czuć, że Krajewski powoli wchodzi w nowy dla siebie świat, że pierwsze kroki stawia jeszcze trochę niepewnie, jakby dopiero rozpoznawał teren i epoką. W każdym razie podczas lektury książki o Stefanie Zborskim zdarzyła mi się rzecz nieprawdopodobna: dwa, może nawet trzy przestoje, kiedy na kilka, niekiedy kilkanaście dni odkładałem powieść na półkę i wcale nie byłem przekonany, że jeszcze do niej powrócę. Ostatecznie zmuszałem się jednak, wychodząc z założenia, że skoro przeczytałem wszystko, co wrocławianin do tej pory napisał, „Demonomachia” nie może być wyjątkiem. I dobrze się stało, ponieważ od mniej więcej dwóch trzecich książka zaczyna nabierać rumieńców. Porozrzucane niekiedy nieskładnie wątki wreszcie zazębiają się, a bohaterowie zaczynają działać, nie tylko snują się po powieściowym planie.
Dziełu na pewno przysłużył się również fakt, że im bliżej końca, tym nie tylko więcej w nim grozy, ale i… klasycznego kryminału (tyle że z demonami). A na tym poletku Krajewski jest przecież mistrzem. Ostatecznie mimo braku efektu „wow!”, książka – za sprawą dramatycznego (by nie rzec: makabrycznego) finału – broni się. Do tego stopnia, że zrodziła się we mnie nadzieja, iż Stefan Zborski jeszcze powróci.
>na tym poletku Krajewski jest przecież mistrzem<
Plotki o jego mistrzostwie są zdecydowanie przesadzone.