Władysław Krupka lubił kapitana Mirskiego i parokrotnie powracał do tej postaci (będącej zresztą literackim alter ego komiksowego Jana Żbika). Pisząc powieść „Skazałeś ją na śmierć”, doszedł jednak do wniosku, że prawdopodobnie nie poradzi on sobie w walce z imperialistyczną siatką szpiegowską, więc postanowił dorzucić mu do pomocy bohatera z jeszcze wyższej półki – kapitana Wojciecha Mireckiego z kontrwywiadu Służby Bezpieczeństwa.
PRL w kryminale: Para mieszana, mocno zakochana
[Władysław Krupiński „Skazałeś ją na śmierć” - recenzja]
Władysław Krupka lubił kapitana Mirskiego i parokrotnie powracał do tej postaci (będącej zresztą literackim alter ego komiksowego Jana Żbika). Pisząc powieść „Skazałeś ją na śmierć”, doszedł jednak do wniosku, że prawdopodobnie nie poradzi on sobie w walce z imperialistyczną siatką szpiegowską, więc postanowił dorzucić mu do pomocy bohatera z jeszcze wyższej półki – kapitana Wojciecha Mireckiego z kontrwywiadu Służby Bezpieczeństwa.
Władysław Krupiński
‹Skazałeś ją na śmierć›
Najlepszym elementem powieści „Skazałeś ją na śmierć” Władysława Krupki (ponownie ukrytego pod pseudonimem Krupiński) jest jej tytuł. Swoją poetyką nawiązujący do tytułów – stylizowanych na anglosaskie – kryminałów Joego Alexa, czyli Macieja Słomczyńskiego, jak chociażby „Śmierć mówi w moim imieniu”, „Powiem wam jak zginął” czy „Cisza jak ostatnie tchnienie”. Niestety, na tym podobieństwa się kończą, ponieważ literacko Krupka nie dorasta mistrzowi do pięt. Choć na pewno, zasiadając do pisania, bardzo się starał. I prawdopodobnie tkwił nawet w przekonaniu, że stworzył coś wartościowego, w czym zapewne dodatkowo utwierdzał go fakt, że niemal od razu po premierze książka doczekała się kolejnych (stutysięcznych!) wydań. Nawet jeśli uznalibyśmy, że partyjna, bo będąca własnością PZPR, Krajowa Agencja Wydawnicza w ten sposób podlizywała się resortowi milicyjnemu, którego Krupka był przecież wpływowym funkcjonariuszem, to ktoś musiał te książki kupować, a więc pewnie i – w konsekwencji – czytać.
Co ciekawe, parę lat później autor przerobił fabułę swojego „dzieła” na scenariusz komiksu i tym sposobem powstały – powiązane sensacyjno-szpiegowską intrygą – cztery ostatnie zeszyty z serii „Kapitan Żbik”: „
«St. Marie» wychodzi w morze…”, „
Nie odebrany telegram”, „
Ślady w lesie” oraz „
Smutny finał” (wszystkie z 1982 roku). Przy okazji Krupka dokonał jednak podmiany głównego bohatera, Żbikiem zastępując kapitana Mirskiego, znanego już chociażby z wydanej w serii „Ewa wzywa 07…” mikropowieści „
Celny strzał” (1973). Oprócz tego nic się w zasadzie nie zmieniło. Kto czytał (i pamięta) komiks, ten może uznać, że zna także „Skazałeś ją na śmierć”. I tym sposobem ma prawo zaoszczędzić na czasie, nie czytając drugi raz tego samego.
Akcja powieści Władysława Krupki (1926-2019) rozgrywa się w Trójmieście, podobnie zresztą jak i „
Zabójstwa Thomasa Jonesa” (1969) Aleksandra Minkowskiego vel Marcina Dora, z którym „Skazałeś ją na śmierć” ma wspólny punkt wyjścia. Na pokład zachodnioniemieckiego statku „Neptun”, który szykuje się właśnie do odpłynięcia do Hamburga, nie powraca jeden z marynarzy, dotąd uznawany za wzór rzetelności, zdyscyplinowania i fachowości – pomocnik maszynisty Hans Jurgen. Podobno po zejściu na ląd oznajmił kolegom, że musi spotkać się z kobietą i… – zniknął. A pamiętać trzeba, że to specyficzny moment w dziejach PRL-u. Niby wciąż trwa „zimna wojna”, ale przecież od paru lat poprawiają się relacje pomiędzy władzami Polski Ludowej i Republiki Federalnej Niemiec. Nie może więc być tak, że w kraju rządzonym przez Edwarda Gierka bez śladu znikają cudzoziemcy. Warszawa naciska więc na Komendę Wojewódzką w Gdańsku, by prowadziła śledztwo mniej opieszale. Ba! śle nawet na Wybrzeże z odsieczą kapitana Mirskiego.
Krupka postarał się o to, by stworzyć Mirskiemu odpowiednią legendę. Charakteryzuje go więc następująco: „Jego fachowość była szeroko znana jednostkom milicyjnym w kraju. Lubiano go przy tym za jego serdeczny stosunek do kolegów, za stwarzanie właściwej atmosfery przy pracy”. Na marginesie: czy także macie wrażenie, że przytoczony fragment brzmi, jakby go żywcem wyjęto z raportu milicyjnego? Takim właśnie stylem pisał autor „Skazałeś ją na śmierć” – bez polotu i iskry bożej. Zresztą w kontekście etatu, jaki zajmował w Komendzie Głównej MO, iskra boża byłaby nawet bardzo nie na miejscu. Ale wracając do fabuły: jadąc na Wybrzeże Mirski postanawia po drodze zahaczyć o muzeum w Waśniewicach i odwiedzić panią kustosz Iwonę Rogalińską, którą poznał parę lat wcześniej, co zostało opisane przez Krupkę w „Tajemnicy gotyckiej komnaty” (także mającej swój
odpowiednik komiksowy). Przy okazji możemy potwierdzić fakt, że główny bohater tamtej opowieści, nienazwany z imienia, i kapitan Mirski to ta sama postać.
Po dotarciu Mirskiego do Gdańska śledztwo zyskuje nowy impuls i niebawem pojawiają się tego efekty. Zostaje odnaleziony płaszcz marynarski Jurgena (na trójmiejskim bazarze), a jeszcze później – na terenie zakładu budowy maszyn – jego portfel z dokumentami i zdjęciami. Po nitce do kłębka milicji udaje się docierać do kolejnych osób, które mogą – z naciskiem na „mogą” – posiadać jakąś wiedzę. Przy okazji jednak wiele spraw się gmatwa. Choć przynajmniej jedna się krystalizuje: Mirski z czasem zyskuje pewność, że chodzi o szpiegostwo przemysłowe. Dlatego też do akcji zostaje włączony jeszcze jeden doświadczony oficer resortu – to kapitan Wojciech Mirecki ze Służby Bezpieczeństwa. I znów nie powinno nas to specjalnie dziwić. Tak jak w Związku Radzieckim po dojściu do władzy Leonida Breżniewa zaczął się powolny proces przywracania chwały Józefowi Stalinowi, tak w Polsce za czasów Gierka rehabilitowano pewne elementy ustroju sprzed 1956 roku, aczkolwiek robiono to w dużo strawniejszej dla społeczeństwa formie. Nie jest przypadkiem, że w 1974 roku hucznie obchodzono „30-lecie MO i SB”, a esbecy stawali się pozytywnymi postaciami w literaturze i filmach.
Udział w dochodzeniu Mireckiego, który wyrasta na jeszcze większego superbohatera niż Mirski, z perspektywy czasu sprawia, że powieść Krupki jest bardziej kuriozalna niż byłaby bez postaci esbeka. Ale może autor doszedł do wniosku, że bez niego nie dopnie fabuły. W pewnym momencie tak bowiem ją zagmatwał, że można było mieć o to realne obawy. Postępujący regulaminowo Mirski musiałby długo dreptać wokół sprawy, zanim by w końcu coś rozwikłał, za to działający bez oglądania się na obowiązujące prawo – któż bowiem mógł mu czegoś zabronić? – Mirecki pozwalał sobie wybierać drogę na skróty. Jakaś prowokacja? Czemu nie. Dać komuś w mordę? Ooo, z prawdziwą przyjemnością. Wszystko ku chwale ludowej ojczyzny! Przykładny milicjant to przy rozsadzanym przez energię „bezpieczniaku” grzeczny chłopiec ze szkółki niedzielnej. Nic więc dziwnego, że dopiero jego szczery, socjalistyczny zapał pozwala na ujęcie groźnych szpiegów.
Ach! na koniec należy jeszcze wyjaśnić, że tytuł recenzji jest parafrazą refrenu piosenki zespołu L-4 „Super para”, która była wielkim przebojem w 1984 roku.