Pisząc w połowie lat 60. ubiegłego wieku „Zarazę” – swój najbardziej znany reportaż, poświęcony epidemii ospy prawdziwej we Wrocławiu – Jerzy Ambroziewicz nie mógł wyjawić najważniejszego, czyli tego, skąd choroba wzięła się w stolicy Dolnego Śląska. Ale i bez tej wiedzy jest to fascynująca lektura. Mimo że to opis wydarzeń sprzed kilku dekad, zdaje się być ponownie – po naszych doświadczeniach z pandemią koronawirusa – bardzo aktualny.
Zapomniani bohaterowie czasów zarazy
[Jerzy Ambroziewicz „Zaraza” - recenzja]
Pisząc w połowie lat 60. ubiegłego wieku „Zarazę” – swój najbardziej znany reportaż, poświęcony epidemii ospy prawdziwej we Wrocławiu – Jerzy Ambroziewicz nie mógł wyjawić najważniejszego, czyli tego, skąd choroba wzięła się w stolicy Dolnego Śląska. Ale i bez tej wiedzy jest to fascynująca lektura. Mimo że to opis wydarzeń sprzed kilku dekad, zdaje się być ponownie – po naszych doświadczeniach z pandemią koronawirusa – bardzo aktualny.
Jerzy Ambroziewicz
‹Zaraza›
Zanim w latach 80. ubiegłego wieku został czołowym dostarczycielem popularnych komedii obyczajowych, dekadę wcześniej Roman Załuski kręcił przede wszystkim dramaty psychologiczne, które zresztą doskonale bronią się po dziś dzień („Kardiogram”, 1971; „Anatomia miłości”, 1972; „Godzina za godziną”, 1974; „Azyl”, 1978). Podobnie jak i serial obyczajowy „Znaki szczególne” (1976) czy kryminał „Wściekły” (1979), w których główne role zagrał zmarły przed rokiem Bronisław Cieślak. Kinowym debiutem tego reżysera był natomiast obraz, który jest ewenementem w dziejach polskiej kinematografii – to oparta na reportażu Jerzego Ambroziewicza (1931-1995) „Zaraza”. Sam temat – i książki, i filmu – był już niezwykły: epidemia ospy prawdziwej, jaka wybuchła we Wrocławiu latem 1963 roku. Ambroziewicz – ceniony dziennikarz – wybrał się do stolicy Dolnego Śląska rok po dramacie, kiedy wspomnienia zaistniałych wydarzeń wciąż jeszcze były żywe. Rozmawiał z ich uczestnikami – lekarzami, urzędnikami władz miejskich, powiatowych i wojewódzkich – ale również rodzinami ofiar. Gotowy już tekst, który na księgarskie półki trafił w 1965 roku, był w zasadzie gotowym scenariuszem, nic więc dziwnego, że Załuski dokonał w nim tak mało korekt.
Jednego jednak ani czytelnicy, ani widzowie „Zarazy” (1971) wówczas dowiedzieć się nie mogli. Tego w jaki sposób choroba została przywleczona do Polski. Było to bowiem objęte ścisłą tajemnicą. Po latach, kiedy otwarto archiwa, prawda wyszła na jaw: „pacjentem zero” był Bonifacy Jedynak, ówczesny podpułkownik (później generał) Służby Bezpieczeństwa, który w maju 1963 roku wrócił ze służbowego wyjazdu do Indii, gdzie przebywał oczywiście pod fałszywym nazwiskiem. Kiedy poczuł się chory, zgłosił się do szpitala Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przy ulicy Ołbińskiej, gdzie zdiagnozowano u niego… malarię. Kilkanaście dni później poczuł się jednak znacznie lepiej, uznano go więc za zdrowego i wypuszczono do domu. W rzeczywistości wirusem ospy prawdziwej zaraził salową (Ambroziewicz podaje w swojej książce prawdziwe nazwiska wszystkich osób), która stała się wtórnym źródłem epidemii. Od niej zarazili się syn, córka i lekarz, który ją badał. W przypadku zmarłej córki salowej, która była pielęgniarką, zdiagnozowano ostrą formę białaczki – choroba w jej przypadku rozwijała się bowiem tak szybko, że nawet nie pojawiła się charakterystyczna wysypka.
Tę z kolei miał lekarz – i to zastanowiło jego kolegów po fachu. Początkowo uznano, że to musi być bardzo rzadki przypadek ospy wietrznej u osoby dorosłej; by się w tym upewnić, proszono o wyrażenie swojego zdania kolejnych medyków. Jednym z nich był pracownik miejskiego sanepidu, doktor Bogumił Arendzikowski. To on pierwszy doszedł do wniosku, że to jest Variola vera, co zresztą spotkało się z deprecjacją ze strony innych. Chcąc jednak mieć czyste sumienie, następnego dnia – w poniedziałek 15 lipca – o swoich podejrzeniach poinformował przełożonego, dyrektora Miejskiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej Jerzego Rodziewicza, a ten wywołał prawdziwe trzęsienie ziemi. Bo tym właśnie była jego decyzja o zamknięciu trzech szpitali, których pracownicy mieli kontakt z osobami podejrzanymi o zakażenie wirusem ospy prawdziwej. Chwytano się za głowę, zadawano pytanie, na które nie było dobrej odpowiedzi: Skąd w stolicy Dolnego Śląska ospa? To przecież nie Gdańsk, nie Szczecin – tu nie zawijają statki z całego świata. Na dodatek cała afera wybuchła na tydzień przed najważniejszym w PRL-u dniem – obchodzonym 22 lipca Świętem Odrodzenia Polski.
Reportaż Ambroziewicza zaczyna się właśnie od wydarzeń, jakie miały miejsce 14 lipca, to jest od wezwania doktora Arendzikowskiego do szpitala zakaźnego na ulicy Piwnej; kończy nieco ponad miesiąc później, kiedy epidemia wyhamowała do tego stopnia, że najpierw podjęto decyzję o likwidacji izolatorium w Praczach Odrzańskich, a następnie szpitali ospowych w Szczodrem i Prząśniku. Pomiędzy jest to, co najciekawsze, czyli z jednej strony opis życia codziennego miasta, które kordonem sanitarnym zostało odcięte od reszty świata, z drugiej – rekonstrukcja działań zmierzających do opanowania choroby. Jak to często bywa w takich sytuacjach, nie brakuje przykładów odwagi, a nawet heroizmu, jak i cwaniactwa czy hipokryzji. Różne charaktery ludzkie rodzą różne zachowania. Widzieliśmy to na własne oczy nie tak dawno, dwa lata, rok temu podczas kolejnych lockdownów ogłaszanych w związku z pandemią koronawirusa. Choć oczywiście skali wydarzeń ani ofiar porównać się w żaden sposób nie da (jak się szacuje, latem 1963 roku we Wrocławiu i okolicach zachorowało około stu osób, a zmarło siedem), to jednak psychoza i strach wynikające z niewiedzy i niewiary w możliwości służby zdrowia były porównywalne.
Jerzy Ambroziewicz był reportażystą obdarzonym wielkim talentem literackim. I to jest w „Zarazie” wyraźnie widoczne. Dzięki temu książkę nawet po prawie sześciu dekadach od premiery czyta się jak najlepszą powieść sensacyjną, z wieloma zwrotami akcji, pełnokrwistymi bohaterami i fenomenalnymi, życiowymi dialogami. Niejako przy okazji autor zawarł w swoim reportażu także sporo spostrzeżeń na temat funkcjonowania władzy w Polsce Ludowej; dał czytelnikom możliwość zajrzenia za jej kulisy, pokazał, kto i w jaki sposób podejmuje najważniejsze dla życia obywateli decyzje, czym się kieruje. Nie wprost, ale „między wierszami” Ambroziewicz piętnował również biurokrację i służbistość (to dostaje się przede wszystkim milicjantowi pilnującemu wjazdu na teren szpitala ospowego w Szczodrem); z wielką przyjemnością czyta się zwłaszcza te fragmenty, w których przysłany z Warszawy minister sprowadzany jest na ziemię przez lekarza mianowanego kierownikiem izolatorium usytuowanym w budynku zespołu szkół rolniczych w Praczach Odrzańskich. W godzinie tak wielkiej próby nie liczyły się bowiem pełnione funkcje i zajmowane stołki, ale przydatność w rozwiązywaniu realnych problemów. Ważniejszą osobą okazywał się woźny lub szofer niż partyjny urzędnik z województwa.
W efekcie powstała nadzwyczaj zajmująca i pouczająca książka, w której – jak w lustrze – możemy przejrzeć się sami, a jej bohaterów – tych wcześniej już przeze mnie wymienionych i tych, o których wspomnieć się nie złożyło – porównać z ludźmi, którzy wiosną 2020 roku podjęli nierówną walkę z Covid-19.