PRL w kryminale: Znikający trup [Władysław Krupiński „Zachłanność mordercy” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Pożegnanie Władysława Krupki z „powieścią milicyjną” nie wypadło okazale, aczkolwiek „Zachłanność mordercy” to i tak najlepsza rzecz, jaką wieloletni scenarzysta „Kapitana Żbika” napisał. Do pewnego momentu fabuła rozwija się nadzwyczaj atrakcyjnie, a „siadać” zaczyna dopiero wtedy, gdy na arenie pojawia się oficer Komendy Głównej MO kapitan Mirski.
PRL w kryminale: Znikający trup [Władysław Krupiński „Zachłanność mordercy” - recenzja]Pożegnanie Władysława Krupki z „powieścią milicyjną” nie wypadło okazale, aczkolwiek „Zachłanność mordercy” to i tak najlepsza rzecz, jaką wieloletni scenarzysta „Kapitana Żbika” napisał. Do pewnego momentu fabuła rozwija się nadzwyczaj atrakcyjnie, a „siadać” zaczyna dopiero wtedy, gdy na arenie pojawia się oficer Komendy Głównej MO kapitan Mirski.
Władysław Krupiński ‹Zachłanność mordercy›Jednego Władysławowi Krupce jako prozaikowi nie da się zarzucić – że nie ewoluował. W tej dziedzinie swojej aktywności twórczej scenarzysta Żbika zaczynał bowiem od mikropowieści (względnie, jak kto woli, dłuższych opowiadań) znanych z poczytnej serii Iskier „Ewa wzywa 07…” („Złote kółka”, 1969; „Tajemnica gotyckiej komnaty”, 1971; „ Celny strzał”, 1973; „ Jak pan przeniósł ten gryps?”, 1975), by zakończyć na dwóch pełnoprawnych, choć wciąż niezbyt rozbudowanych, opublikowanych przez Krajową Agencję Wydawniczą powieściach z kapitanem Mirskim w roli głównej: „ Skazałeś ją na śmierć” (1976) oraz „Zachłanność mordercy” (1977). Gdyby na tej ostatniej nie zaprzestał uprawiania literackiego procederu, kto wie, może w latach 80. doszedłby do takiej sprawności w posługiwaniu się piórem, że jego książki dałoby się w końcu czytać bez zgrzytania zębów. Choć, gwoli ścisłości, należy dodać, że pewne symptomy poprawy są już widoczne w „Zachłanności…”. Podobnie jak w przypadku wszystkich wcześniejszych publikacji, także i tym razem Władysław Krupka ukrył się pod pseudonimem Krupiński. Co więcej, do mniej więcej trzech czwartych powieści udawało mu się nawet, za sprawą zaskakująco zagmatwanej intrygi, trzymać czytelnika w napięciu. Niestety, w finale wszystko posypało się dokumentnie. Autor chyba stracił wszelką nadzieję na to, że zdoła w rozsądny sposób doprowadzić do rozwiązania zagadki, więc postanowił pójść na skróty, nie bacząc na to, iż po drodze wpadnie do rowu z wodą, a wychodząc z niego, wytapla się w błocie. Na dodatek musiał być na tyle mocno zaaferowany wieńczeniem dzieła, że kompletnie zapomniał o jednym… trupie. Wprawdzie wyjaśnił, kto odpowiada za to morderstwo, ale o tym, co stało się ostatecznie z ciałem – nie wspomina. A była to wcześniej dla rozwoju fabuły rzecz kluczowa. Cóż, może wielkimi krokami zbliżał się termin oddania książki do druku, a może naprawdę sprawa ta wyleciała Krupce z pamięci i zreflektował się już po wydrukowaniu powieści. Ale za co w takim razie wziął honorarium człowiek redagujący „Zachłanność…”? Aczkolwiek należy też wziąć pod uwagę fakt, że kogoś takiego mogło wcale nie być, ponieważ w stopce widnieje tylko „redaktor techniczny”, a to przecież nie to samo. Akcja powieści rozgrywa się w Radomiu – mieście, które niedawno, patrząc z perspektywy drugiej połowy lat 70. ubiegłego wieku, zostało stolicą województwa. Tam żyje i pracuje Halina Romańska, trzydziestokilkuletnia urzędniczka, którą poznajemy w momencie, kiedy świętuje w nowym mieszkaniu ze swoimi kolegami z pracy. Radość mąci jej jednak nieobecność matki, inżynier Izy Romańskiej, która powinna wrócić już z delegacji, lecz ciągle nie ma jej w domu, a przynajmniej nie odbiera telefonu. Zaniepokojenie Haliny rośnie jeszcze bardziej następnego dnia, kiedy dowiaduje się w zakładzie pracy matki, że pani inżynier nie została nigdzie delegowana, a jej absencja została uznana za wynik choroby. Oliwy do ognia dorzuca jeszcze sąsiadka Romańskiej seniorki, która informuje jej córkę, że jej matka trzy dni temu krótko po północy odjechała z jakimś mężczyzną trabantem. Może więc miała wypadek? Tyle że nie przyjął jej żaden szpital w okolicy (nawet psychiatryczny), nie ma jej również u nikogo ze znajomych. Nie mając zatem innego wyjścia, Halina zawiadamia Milicję Obywatelską. Wraz z miejscowym funkcjonariuszem, porucznikiem Marcinem Brzeskim, Romańska wchodzi do mieszkania matki. Nie znajdują tam jednak nic ciekawego poza stojącymi w wazonie bardzo rzadkimi niebieskimi goździkami (co może z miejsca nasuwać skojarzenia z pierwszą, jeszcze gazetą opowieścią o późniejszym kapitanie Janie Żbiku, czyli „ Pięcioma błękitnymi goździkami”). I to jest jakiś trop, ponieważ, jak się okazuje, takie kwiaty można kupić w Radomiu tylko u jednego ogrodnika, Januarego Zawistowskiego. Kiedy na dodatek udaje się ustalić, kto jest właścicielem niebieskiego trabanta, nie ma też problemów z ustaleniem, że to właśnie on tego samego dnia kupował goździki. Tą osobą jest pracownik radomskiej Centrali Handlu Zagranicznego „Intermex” Mirosław Porębski. Ten nie zaprzecza przynajmniej dwóm rzeczom: że kupował kwiaty i że kiedyś, wracając samolotem z wycieczki do Paryża, poznał Izę. Tyle że goździki, jak przekonuje Brzeskiego, były przeznaczone dla kochanki (której tożsamości nie ma zamiaru podać, by jej nie kompromitować przed mężem), a samochód ktoś tego wieczoru „pożyczył” od niego bez pytania o zgodę. Takie tłumaczenie jest jednak mało wiarygodne, więc Porębski ląduje w areszcie. Jego sytuacji nie poprawia fakt, że w czasie poszukiwań w lesie psom milicyjnym udaje się znaleźć trop, w wyniku czego zostają odkopane zwłoki kobiety. Ma ona w swojej torebce dowód osobisty Izy Romańskiej, lecz… nie jest nią. A więc kim? I czy jej śmierć ma w ogóle jakiś związek z zaginięciem pani inżynier? Niebawem, jakby mało problemów mieli funkcjonariusze z Radomia, pojawia się kolejny – ktoś morduje Zawistowskiego. Tego jest już za wiele! Na odsiecz zostają więc wysłani z Komendy Głównej MO pułkownik Jankowski i – dobrze już znany czytelnikom kryminałów Krupki – kapitan Mirski. Szybko udaje im się, a zwłaszcza temu drugiemu, zdobyć nowe informacje, które jednak zamiast cokolwiek wyjaśnić, jeszcze bardziej gmatwają sprawę. I to, co w normalnej sytuacji jest błogosławieństwem dla czytelnika, okazuje się przekleństwem dla autora powieści. Komplikując intrygę, pisarz czyni ją ciekawszą, przydaje jej rozmachu, ale w tym konkretnym przypadku – traci nad nią kontrolę. Literat doświadczony i utalentowany (ot, chociażby pokroju Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, Barbary Gordon czy Macieja Słomczyńskiego) znalazły zapewne sposób, jak z tego atrakcyjnie wybrnąć. Krupka takim mistrzem pióra nie był, więc postanowił zastosować metodę Aleksandra Wielkiego i sięgnąć po miecz, aby rozplątać wcześniej przez samego siebie zaplątany „węzeł gordyjski”. A szkoda! Bo ta intryga naprawdę miała potencjał. Tymczasem w ostatnich rozdziałach powieści autor macha literacką bronią białą na prawo i lewo – rach! ciach! rach! ciach! – byle jak najszybciej wskazać winnego, odesłać maszynopis wydawnictwu i czekać na przekaz pieniężny.
|