Najpierw była powieść Jerzego Siewierskiego („Spadkobiercy pani Zuzy”), a krótko potem nakręcony na jej podstawie sensacyjny film Pawła Komorowskiego z Ryszardem Filipskim w roli głównej („Brylanty pani Zuzy”). Oba dzieła, choć nie należą do idealnych, na pewno zasługują na uwagę i pochwały. Książka wydaje się zresztą nieco bardziej udana, zwłaszcza gdy czyta się ją po oglądnięciu filmu.
PRL w kryminale: Tajemniczy pan Robert
[Jerzy Siewierski „Spadkobiercy pani Zuzy” - recenzja]
Najpierw była powieść Jerzego Siewierskiego („Spadkobiercy pani Zuzy”), a krótko potem nakręcony na jej podstawie sensacyjny film Pawła Komorowskiego z Ryszardem Filipskim w roli głównej („Brylanty pani Zuzy”). Oba dzieła, choć nie należą do idealnych, na pewno zasługują na uwagę i pochwały. Książka wydaje się zresztą nieco bardziej udana, zwłaszcza gdy czyta się ją po oglądnięciu filmu.
Jerzy Siewierski
‹Spadkobiercy pani Zuzy›
Jerzy Siewierski (1932-2000) nie zaliczał się nigdy do czołowych, a tym bardziej najpopularniejszych twórców „powieści milicyjnych” nad Wisłą, a jednak odcisnął niezaprzeczalne piętno na tego typu literaturze w naszym kraju. Po pierwsze: był autorem pionierskiej monografii „Powieść kryminalna” (1979). Po drugie: jako współscenarzysta pracował przy jednym z najciekawszych filmów sensacyjnych z czasów Polski Ludowej – „Brylantach pani Zuzy” (1971) Pawła Komorowskiego, który to obraz powstał zresztą na podstawie jego książki. Co ciekawe, film – ze świetną rolą charyzmatycznego
Ryszarda Filipskiego – nakręcony został w tym samym roku, w którym dzieło literackiego trafiło do sprzedaży. Skąd ten pośpiech? Jak sądzę, zdecydowały względy propagandowe – wszak w filmowych „Brylantach…” oraz powieściowych (opublikowanych przez Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej) „Spadkobiercach pani Zuzy” na plan pierwszy wybija się postać dzielnego oficera kontrwywiadu wojskowego. Choć uczciwie trzeba przyznać, że wątki polityczne potraktowane zostały w obu przypadkach pretekstowo (w filmie wręcz przesunięte na margines).
Odstępstw w obrazie Komorowskiego od pierwowzoru literackiego jest zresztą więcej. Ale są one na tyle nieistotne, że nie wpływają ani na ocenę powieści, ani na postrzeganie filmu. Skupimy się jednak oczywiście na tej pierwszej. Jest połowa sierpnia, środek upalnego lata. Do Kazimierza nad Wisłą przyjeżdża – można sądzić, że na wypoczynek – mężczyzna w średnim wieku, z widocznym już brzuszkiem. Wynajmuje domek kempingowy i przez dwa dni snuje się po mieście, mając przy okazji wrażenie, że jest śledzony. Trzeciego dnia idzie do knajpki, w której przysiada się do niego młoda i piękna dziewczyna. Rozmawiają o interesach, ale trudno dojść do wniosku, czego one mogą dotyczyć. W każdym razie szybko okazuje się, że kobieta jest tylko pośredniczką, że o naprawdę poważnym sprawach trzeba rozmawiać z tajemniczym panem Robertem. I że rozmowa ta na pewno nie odbędzie się ani za dnia, ani w miejscu publicznym. Przed rozejściem umawiają się na wieczór nad brzegiem Wisły.
Po rozstaniu z dziewczyną, której – jak się później dowiadujemy – na imię Joanna, mężczyzna stara się zgubić na ulicy „ogon”, po czym idzie do domu tytułowej postaci – Zuzanny Madejskiej. Podaje się za urzędnika PZU i rozmawia z cierpiącą na zaniki pamięci jej matką. Dlaczego nie z samą Zuzanną? Ponieważ ta trzy miesiące wcześniej zginęła w wypadku samochodowym; stwierdzono, że jechała z Puław do Kazimierza, będąc pod wpływem alkoholu, i rozbiła się na drzewie. Tyle że, jak przekonuje staruszka, jej córka nigdy nie siadała za kierownicę po pijanemu, poza tym w eskapadzie tej towarzyszyć jej miał wspomniany już wcześniej tajemniczy pan Robert. Mężczyzna nie ma więc wątpliwości, że śmierć Zuzanny nie była dziełem przypadku, że wypadek został jedynie zainscenizowany. Wszystko to wydaje się tym dziwniejsze, że spotkana wcześniej Joanna, będąca kochanką Roberta, jest też… córką Madejskiej. Wszystkie wątki historii zaczynają się więc zazębiać…
Jest to o tyle istotne, że Jerzy Siewierski przywiązuje bardzo dużą rolę do konstrukcji swojej powieści. Przydaje jej cech antycznego dramatu: jedność miejsca, czasu i akcji. To, co w „Spadkobiercach pani Zuzy” najważniejsze, rozgrywa się bowiem – na kolejnych stu kilkudziesięciu stronach – w leżącej gdzieś w okolicach Kazimierza, oddalonej od głównej drogi willi. Fabuła, nie licząc retrospekcji, zamyka się w zasadzie w niespełna dwudziestu czterech godzinach i dotyczy jednego tylko wątku – szpiegostwa! To najistotniejsza zmiana, jaką wprowadzono w filmie: tam chodzi o szajkę przemycającą brylanty, tutaj przemyt także odgrywa ważną rolę, ale jeszcze ważniejszą – wroga działalność przeciwko Polsce Ludowej. Mężczyzna, który w końcu spotyka się z tajemniczym panem Robertem podaje się za wysłannika wiedeńskiej centrali. Ma zamiar dogadać się z nim w sprawie współpracy na polu szpiegowskim, ale stawiane przez zdradzieckiego Polaka warunki są zdecydowanie wygórowane. Inna sprawa, czy przybysz na pewno chce dojść do porozumienia?
Akcja szybko nabiera tempa i chociaż przez większość powieści nie opuszczamy willi pod Kazimierzem, w żaden sposób nie wpływa to na zmniejszenie atrakcyjności książki. Wielka w tym zasługa talentu literackiego Jerzego Siewierskiego, który od pierwszej do ostatniej strony potrafi utrzymać w czytelniku napięcie. Pomaga mu w tym przyjęcie konwencji westernu. Z jednej strony mamy bowiem osamotnionego stróża prawa (u jego boku natomiast piękną kobietę), z drugiej – szajkę, z którą musi się rozprawić, ryzykując przy tym nie tylko zdrowiem, ale i życiem. Obie strony zastawiają na siebie przeróżne pułapki, nie brakuje również pojedynków strzeleckich. A w finale przybywa na odsiecz kawaleria… Czyta się „Spadkobierców pani Zuzy” z prawdziwą przyjemnością, bo też powieść napisana jest z maestrią i wewnętrznym nerwem. Aż dziw bierze, ponieważ była to debiutancka książka, napisana przez niemal czterdziestoletniego autora. Choć gwoli ścisłości dodajmy, że wcześniej Siewierski także zajmował się pracą literacką – jako poeta, krytyk i redaktor. Zaskakuje jeszcze jedna rzecz. Jakim cudem twórca tak pasjonującej książki w kolejnych latach „wydalił” z siebie tak nieudane pozycje, jak – omawiane w tej rubryce przed paroma miesiącami – „
Zaproszenie do podróży” (1972) i „
Opowieść o duchach i gorejącym sercu” (1983)?
W całej tej historii jedyną ważną treścią były cycki Haliny Golanko.