„Ludzie jak wiatr” to jedna z mniej znanych i popularnych powieści Krystyny Siesickiej. Ale to wcale nie oznacza, że nie zasługuje na taką uwagę, jaką poświęcamy chociażby „Zapałce na zakręcie”, „Fotoplastykonowi” czy „Jezioru Osobliwości”. Wartością dodaną tej książki i tym samym odróżniającą ją od innych dzieł pisarki jest wątek sensacyjny.
Pierwsze miłości PRL-u: Jan Sebastian na tropie miłości
[Krystyna Siesicka „Ludzie jak wiatr” - recenzja]
„Ludzie jak wiatr” to jedna z mniej znanych i popularnych powieści Krystyny Siesickiej. Ale to wcale nie oznacza, że nie zasługuje na taką uwagę, jaką poświęcamy chociażby „Zapałce na zakręcie”, „Fotoplastykonowi” czy „Jezioru Osobliwości”. Wartością dodaną tej książki i tym samym odróżniającą ją od innych dzieł pisarki jest wątek sensacyjny.
Krystyna Siesicka
‹Ludzie jak wiatr›
Przyznam, że ta powieść Krystyny Siesickiej wywołała u mnie zagwozdkę. Z jednej strony bowiem jako historia młodzieńczego zauroczenia, jakiemu ulega siedemnastoletni Tomasz, idealnie wpisuje się do cyklu „Pierwsze miłości PRL-u”, ale z drugiej – pojawia się w niej również wątek kryminalno-sensacyjny, który usprawiedliwiłby omówienie tej książki w rubryce „PRL w kryminale”. Ostatecznie, ważąc oba motywy, doszedłem do wniosku, że jednak więcej tu opowieści o emocjach i uczuciach. Więcej przyspieszonego bicia serca z powodu afektu miłosnego aniżeli strachu. Swoją drogą Siesicka mogłaby się przewrócić w grobie, dowiedziawszy się niemal dekadę po swojej śmierci, że napisała… „powieść milicyjną”. A tego chciałbym mimo wszystko autorce (i jej spadkobiercom) oszczędzić.
To, co przykuwa uwagę, gdy patrzy się na pierwsze wydanie „Ludzi jak wiatr”, to bardzo minimalistyczna, ale urzekająca pięknem okładka, która wyszła spod ręki bliżej mi nieznanej Zofii Szymkiewicz. Świetny jest też romantyczno-poetycki tytuł, który doczekuje się zresztą wyjaśnienia w tekście. Jedna z bohaterek, starsza już wiekiem Anita, gospodyni leśniczego Prota, tak mówi do piętnastoletniej Babetki: „Ludzie są jak wiatr. Jedni lekko przelecą przez życie i nic po nich nie zostaje, drudzy dmą jak wichry, więc zostają po nich serca złamane, jak jakieś drzewa po huraganie. A inni wieją jak trzeba. Tyle, żeby wszystko na czas mogło kwitnąć i owocować. I po tych zostaje piękno naszego świata…”. Nie jest to może nadzwyczaj światła myśl filozoficzna, ale na pewno nie można ująć jej uroku.
Akcja powieści opublikowanej pierwotnie w 1970 roku przez Wydawnictwo Harcerskie (w zasadzie jeszcze bez członu „Horyzonty”) rozgrywa się w drugiej połowie lat 60., w każdym razie co najmniej dwie dekady po zakończeniu wojny. Co też nie jest w kontekście fabuły bez znaczenia. Główną postacią jest czterdziestokilkuletni dziennikarz, redaktor kolumny miejskiej (możemy jedynie domyślać się, że w którymś ze stołecznych dzienników) Jan Sebastian, który marzy o rozpoczęciu kariery pisarskiej. W tym celu w czasie przypadającego w okresie wakacyjnym urlopu jedzie na miesiąc do leśniczówki położonej gdzieś na pograniczu polsko-radzieckim (być może chodzi o Puszczę Białowieską, a może Augustowską – wprost nie jest to powiedziane), mając nadzieję, że tam znajdzie spokój, który pozwoli mu napisać debiutancką powieść – o nastoletniej miłości.
Jan Sebastian nie jedzie w ciemno. Doskonale zna leśniczego Prota. Ich znajomość sięga jeszcze czasów drugiej wojny światowej, kiedy to po ucieczce z obozu wymizerowany młody mężczyzna ostatkiem sił dotarł do zagubionego w lasach domu, gdzie znalazł bezpieczną przystań. Jeszcze przed dotarciem na miejsce od spotkanego po drodze Tomka dowiaduje się jednak, że na spokój liczyć raczej nie może, ponieważ do leśniczówki zjechały na wakacje trzy wnuczki Prota. Każda od innej córki, każda mająca tyle samo – piętnaście! – lat: uduchowiona, ale jednocześnie grająca na perkusji Babetka, będąca entuzjastką big beatu Kryśka oraz ucząca się w szkole muzycznej śpiewu Monika. Tomek też zresztą mieszka pod dachem gajowego, jest bowiem wnukiem najbliższej przyjaciółki Anity, gospodyni Prota. Dowiedziawszy się o tym, Jan Sebastian najchętniej zrobiłby w tył zwrot, ale szkoda mu rezygnować z wypoczynku w tak pięknym i mimo wszystko oddalonym od cywilizacji miejscu.
Z drugiej strony – obserwowanie na co dzień nastolatków może mu przecież pomóc w napisaniu powieści. Rzeczywistość szybko weryfikuje jego złudzenia. Dziennikarz zostaje bowiem wplątany w miłosne perypetie Tomasza i trzech kuzynek. Pal licho, gdyby tylko w to! Dochodzi jeszcze sprawa poszukiwanego przez wopistów i milicję tajemniczego mężczyzny, który nocami kręci się po lesie (i to w strefie nadgranicznej), jakby poszukiwał czegoś niezwykle ważnego albo cennego. Ba! tych podejrzanie wyglądających osób jest zresztą, jak się okazuje, więcej. Na dodatek niektórzy z nich nocami wizytują potajemnie Prota. Czyżby więc leśniczy także był zamieszany w zagadkowe zdarzenia, które swoimi korzeniami sięgają czasów okupacji hitlerowskiej? Wiele na to wskazuje. Dla Jana Sebastiana byłoby to olbrzymie rozczarowanie.
Jak na twórczość Krystyny Siesickiej – wcześniej w tej rubryce omawiałem już trzy inne powieści warszawskiej autorki: „
Jezioro Osobliwości” (1966), „
Łukasza” (1971/1972) oraz „
Katarzynę” (1972) – „Ludzie jak wiatr” są książką nietypową. Właśnie z uwagi na ów wątek sensacyjny, dużo bardziej pasujący do dzieł Zbigniewa Nienackiego czy nawet Edmunda Niziurskiego. Nie oznacza to jednak, że Siesicka sobie z tym wyzwaniem nie poradziła. Jest dokładnie na odwrót: całkiem udanie wplotła historię wojenną we współczesne wydarzenia. Ale i tak na plan pierwszy wybijają się portrety młodych bohaterów: wchodzącego już w dorosłość Tomasza oraz trzech wciąż jeszcze mocno trzpiotowatych, choć niekiedy mających mądre przemyślenia dziewczyn.
Każda z nich reprezentuje inny typ nastolatki; każda, co naturalne, posiada (odmienne) wady i zalety. Nic więc dziwnego, że siedemnastolatek, uwikłany w relacje z kuzynkami, ma twardy orzech do zgryzienia. I choć szuka wsparcia i rady u Jana Sebastiana, ten, zapewne pomny własnych doświadczeń z młodości, stara się nie ingerować w ich życie osobiste. Woli pozostać obiektywnym obserwatorem, poniekąd traktującym młodych jako swoje poletko doświadczalne. Nie mam wątpliwości, że pod postacią dziennikarza Krystyna Siesicka ukryła samą siebie. Przygotowując się do pisania kolejnych powieści, czego zresztą nie ukrywała w wywiadach, nierzadko brała bowiem na „warsztat” własne dzieci, posiłkując się przeżyciami. I pewnie w dużej mierze dzięki temu jej książki były tak realistyczne i życiowe. Do tego stopnia, że i czytane dzisiaj, niekiedy nawet pół wieku od premiery wcale się nie zestarzały.