Podczas lektury każdej kolejnej wydanej w Polsce powieści Marii Galiny nie mogę pozbyć się denerwującego wrażenia, że wszystko to kiedyś już gdzieś czytałem, i to w dużo ciekawszym wydaniu. Proza Galiny sprawia bowiem wrażenie kompilacji pomysłów z klasycznych dzieł radzieckiej / rosyjskiej science fiction. Nie inaczej ma się rzecz z „Wilczą gwiazdą”, która tyleż zawdzięcza „Osadzie” Kira Bułyczowa, co „Trudno być bogiem” braci Strugackich.
Literacki recykling
[Maria Galina „Wilcza gwiazda” - recenzja]
Podczas lektury każdej kolejnej wydanej w Polsce powieści Marii Galiny nie mogę pozbyć się denerwującego wrażenia, że wszystko to kiedyś już gdzieś czytałem, i to w dużo ciekawszym wydaniu. Proza Galiny sprawia bowiem wrażenie kompilacji pomysłów z klasycznych dzieł radzieckiej / rosyjskiej science fiction. Nie inaczej ma się rzecz z „Wilczą gwiazdą”, która tyleż zawdzięcza „Osadzie” Kira Bułyczowa, co „Trudno być bogiem” braci Strugackich.
Maria Galina
‹Wilcza gwiazda›
Cały postmodernizm polega na żonglowaniu istniejącymi już w świadomości czytelniczej pomysłami i wątkami literackimi, na ich – mniej lub bardziej zgrabnym – wykorzystywaniu po raz wtóry. Odkrywa się w ten sposób niekiedy nowe znaczenia, symbole; spogląda na klasyczne dzieła z innego punktu widzenia. Taka kompilacja jednak bardzo rzadko stanowi wartość samą w sobie – jeśli autor „zapomni” o dorzuceniu czegoś nowego od siebie, bywa, że ociera się o plagiat. Maria Galina – pisarka zdolna i utalentowana, co udowodniła chociażby wydanym przed rokiem „Patrzącym z ciemności” – również kroczy po dość grząskim gruncie. Czasami można nawet odnieść wrażenie, że przekracza (pytanie tylko, na ile świadomie?) granicę dozwolonego naśladownictwa. Już „Patrzący…” wydawał się odrobinę zbyt głęboko zanurzony w świecie braci Strugackich wykreowanym na potrzeby „Trudno być bogiem”. W „Wilczej gwieździe” jest podobnie. Cała powieść sprawia zresztą wrażenie wypadkowej przygód Rumaty i bohaterów Bułyczowowskiej „Osady”. Problem tylko w tym, że literacko Galina nie dorównuje swoim mistrzom. Szybko też, po obiecującym początku, zaczyna strzelać ślepakami, z każdą następną stroną coraz bardziej nużąc czytelnika.
Tytułową „wilczą gwiazdą” jest Ziemia, stopniowo odkrywająca swoje tajemnice przed „ludźmi z gwiazd”, czyli kolonistami, którzy przybyli ją zbadać. Ci koloniści to jednak nikt inny jak sami Ziemianie, przed wiekami wysłani w kosmos na poszukiwanie obcych cywilizacji. Teraz powrócili na ojczystą planetę, zastając ją w stanie mocno odmiennym od tego, jaki przetrwał w ich mitach i legendach. W międzyczasie bowiem doszło na Ziemi do globalnego konfliktu, który zmiótł z powierzchni całe dziedzictwo kulturowe. Mieszkańcy planety podzielili się na plemiona, których rozwój – w zależności od warunków – przebiegał niekiedy bardzo różnymi torami. Pojawienie się kolonistów zakłóca dotychczasowe status quo – tym bardziej, że stawiają sobie oni za cel przywrócenie stanu świadomości Ziemian sprzed wielkiej katastrofy. Wybierają więc z różnych osad co zdolniejszych mieszkańców i uczą ich od podstaw posługiwania się nieznanymi im przedmiotami, technologiami itp. W ten sposób pragną nieść przysłowiowy kaganek oświaty. Ciekawe, na ile świadomie Galina nawiązuje w tym wątku do socrealistycznej fantastyki naukowej, która eksploatowała podobne pomysły w latach 40. i 50.? Różnica jest w zasadzie tylko jedna – dzielnym kosmonautom-komunistom najczęściej udawało się stworzyć raj na planetach, które opanowywali, a w świecie Galiny podobne zakusy przynoszą tragiczny efekt.
„Wilcza gwiazda” podzielona jest na dwie części. Pierwszą z nich czyta się znacznie lepiej, i to wcale nie dlatego, że autorka dała w niej więcej od siebie. Wręcz przeciwnie, to właśnie w tej części pisarka pełnymi garściami czerpie z dorobku swoich mistrzów. Świat kolonistów opisywany jest z punktu widzenia młodej autochtonki – dziewczyny o imieniu Wyja – która staje się wybranką „ludzi z gwiazd” i tym samym dostępuje zaszczytu odwiedzin w ich bazie, by uczyć się obsługi różnych przydatnych urządzeń. Spotyka tam innych Ziemian – koczowników, z którymi rodacy Wyi nie żyją najlepiej. Dziewczynę dziwi podejście kolonistów, a przede wszystkim fakt, że udostępniają oni swoje zdobycze komu popadnie. To – jej zdaniem – musi doprowadzić do nieszczęśliwego końca. I tak się właśnie dzieje, koczownicy odwdzięczają się bowiem swoim dobrodziejom przemocą. Można powiedzieć, że wyłazi z nich „wilcza natura”. W części drugiej poznajemy losy drugiej grupy kolonistów, która – wzorem Strugackich – także bawi się w progresorów, tyle że na terytorium Transylwanii. Wybór przez Galinę miejsca akcji, jak się niebawem okaże, wcale nie jest przypadkowy. Co z tego jednak, skoro autorka nie potrafi tego interesująco wykorzystać. Jeszcze większe cięgi należą się jej za zaprzepaszczenie najatrakcyjniejszego chyba wątku całej powieści – Miasta Martwiaków. Wyjaśnienie ich tajemnicy jest socjologicznie tak łopatologiczne, że ponownie przywodzi ma myśl prostotę idei wyrażaną w literaturze science fiction okresu socrealizmu. Dodać jeszcze należy, że wprzęgnięcie do akcji „Wilczej gwiazdy” owej tajemniczej rasy służy autorce do poddania krytyce współczesnego konsumpcyjnego społeczeństwa. Szkoda jednak, że odbywa się to na poziomie szkoły gimnazjalnej.
Cała druga część powieści rozczarowuje. Bohaterska Wyja i sprzyjający jej kolonista Ulisses zastąpieni zostają bowiem przez liczną grupę progresorów, którzy realizują się przede wszystkim w gadaniu. Bez przerwy niemal dyskutują, debatują, omawiają i rozważają – choć nic sensownego z tego nie wynika. Akcja powieści na tym wcale nie zyskuje, więcej nawet – staje w miejscu, jakby pisarce kompletnie zabrakło konceptu. Wampiryczny pomysł na ożywienie trupa, którym książka staje się mniej więcej od połowy, zawodzi całkowicie. Z każdą kolejną stroną żałuje się coraz bardziej, że Galina zrezygnowała z wcześniejszego naśladownictwa Strugackich i Bułyczowa – w ich świecie, jak widać, czuła się znacznie lepiej niż w swoim własnym, co pośrednio jest kolejnym dowodem na ich pisarski geniusz. Niestety, dowodzi również, że – nawet jako epigon mistrzów – autorka „Wilczej gwiazdy” ma jeszcze wiele lekcji do odrobienia. Pytanie tylko, czy ma to sens?