Okrągłe rocznice wyjątkowo sprzyjają nagłaśnianiu wydarzeń z przeszłości. W roku 2006 przypadała 50. rocznica dwóch istotnych zdarzeń z życia demoludów: polskiego Października i powstania na Węgrzech. Z tej też okazji ukazało się kilka wartościowych pozycji książkowych. O zrywie niepodległościowym naszych bratanków traktuje książka węgierskiego emigranta Victora Sebestyena zatytułowana – adekwatnie do długości trwania rewolucji – „Dwanaście dni”.
Dni, które wstrząsnęły Węgrami
[Victor Sebestyen „Dwanaście dni. Rewolucja węgierska 1956” - recenzja]
Okrągłe rocznice wyjątkowo sprzyjają nagłaśnianiu wydarzeń z przeszłości. W roku 2006 przypadała 50. rocznica dwóch istotnych zdarzeń z życia demoludów: polskiego Października i powstania na Węgrzech. Z tej też okazji ukazało się kilka wartościowych pozycji książkowych. O zrywie niepodległościowym naszych bratanków traktuje książka węgierskiego emigranta Victora Sebestyena zatytułowana – adekwatnie do długości trwania rewolucji – „Dwanaście dni”.
Victor Sebestyen
‹Dwanaście dni. Rewolucja węgierska 1956›
Pięćdziesiąt lat musieliśmy czekać, aby poznać wreszcie dokładny i niezakłamany przebieg październikowo-listopadowych wydarzeń 1956 roku na Węgrzech. W Polsce Ludowej było to niemożliwe. Mimo że większość Polaków – nawet wśród najwyższych kręgów władzy (vide ekipa przywróconego nieco wcześniej do łask Władysława Gomułki) – sprzyjała węgierskiej rewolucji i kibicowała powstańcom, do prasy codziennej praktycznie nie przedostawały się rzetelne informacje na temat tego, co dzieje się na ulicach Budapesztu i kilku innych madziarskich miast. A kiedy już doszło do zbrojnej interwencji wojsk sowieckich, nastąpił niemal całkowity szlaban cenzury. Wiedzę na temat rewolucji musieliśmy więc przez całe lata czerpać głównie z wydawanych w „drugim obiegu” wspomnień Wiktora Woroszylskiego, które – choć przepojone sympatią dla powstańców – były bardziej spojrzeniem literata niż naukowca-historyka. Woroszylskiemu brakowało nie tylko dystansu do opisywanych wydarzeń, ale przede wszystkim znajomości zakulisowych działań, które ostatecznie doprowadziły do zbrojnej interwencji Armii Radzieckiej. Lukę na polskim ryku wypełniono dopiero w roku ubiegłym, kiedy ukazały się dwie wartościowe pozycje: „Rozstrzelana rewolucja” (z podtytułem: „Walka zbrojna Węgrów z interwencją sowiecką”) Miklosa Horvatha oraz „Dwanaście dni. Rewolucja węgierska 1956” Victora Sebestyena.
Sebestyen to emigrant, który – często wracając na Węgry w roli dziennikarza (od końca lat 70. ubiegłego wieku) – postanowił spłacić dług wobec rodaków, przedstawiając historię ich niepodległościowego zrywu przeciwko sowieckiej okupacji kraju. Dodajmy: zrywu, który nie miał precedensu w krajach demokracji ludowej. Z rewolucją węgierską nie da się bowiem porównać ani tego, co wydarzyło się trzy lata wcześniej na ulicach Berlina Wschodniego, ani spontanicznego buntu mieszkańców Poznania w czerwcu 1956 roku. I w NRD, i w Polsce padły wprawdzie strzały i nie obyło się bez ofiar w ludziach, ale tylko na Węgrzech doszło do walk ludności z regularną armią sowieckiego okupanta. To zdecydowanie wyróżnia wypadki węgierskie, ale także zdecydowało o ich wyjątkowo tragicznym przebiegu i skutkach. Historycy niejednokrotnie zadawali sobie pytanie: dlaczego właśnie Madziarzy tak bezpardonowo wystąpili przeciwko własnym władzom komunistycznym i ich kremlowskim mocodawcom? Sebestyen odpowiada na to pytanie, sięgając do przeszłości. Węgry rządzone przez Miklosa Horthyego wzięły udział w II wojnie światowej jako sojusznik III Rzeszy, ich wojska walczyły u boku Wehrmachtu na froncie wschodnim. Kiedy więc w końcu 1944 roku Budapeszt dostał się w ręce Armii Czerwonej, większość Węgrów nie liczyła na łagodne traktowanie. Rachuby nie okazały się płonne – terror, jaki ogarnął państwo w epoce stalinowskiej był nieporównywalny z tym, co działo się w innych krajach satelickich Związku Radzieckiego. Wszechwładny Wydział, a następnie Urząd Ochrony Państwa (AVO/AVH – odpowiednik polskiego Urzędu Bezpieczeństwa) był państwem w państwie; znalazło w nim zatrudnienie wielu sadystycznych oprawców rodem z organizacji Strzałokrzyżowców, odpowiedzialnych za makabryczne mordy na węgierskich Żydach, do których dochodziło w ostatnich miesiącach II wojny światowej.
Kiedy zdamy sobie sprawę z ogromu cierpień, jakich doznawali Węgrzy, przestaje dziwić gniew, który pchnął ten naród do zbrojnej rozprawy ze znienawidzonymi władzami komunistycznymi i stojącymi za ich plecami Rosjanami. Sebestyen dokładnie opisuje wydarzenia, które doprowadziły do rewolucji. Wiele miejsca poświęca głównym aktorom dramatu: Matyasowi Rakosiemu (którego, mimo żydowskiego pochodzenia, można uznać za węgierskiego odpowiednika Bolesława Bieruta), Imre Nagyowi (którego drogą mógłby podążyć, gdyby nie zabrakło mu, jak sądzą jedni, odwagi i determinacji, bądź, jak inni, zdrowego rozsądku, Władysław Gomułka), Laszlo Rajkowi, Palowi Maleterowi, kardynałowi Jozsefowi Mindszentyemu, w końcu temu, który w całej rozgrywce okazał się „sowieckim asem w rękawie” – Janosowi Kadarowi. Fascynujące jest śledzić losy tych ludzi i drogi, które doprowadziły ich do opowiedzenia się po jednej ze stron konfliktu (Rajk już wprawdzie wtedy nie żył, ale to właśnie jego powtórny pogrzeb stał się jednym z zarzewi konfliktu). Nie mniej interesujące są te partie książki, w których dzień po dniu, a niekiedy nawet godzina po godzinie, Sebestyen relacjonuje przebieg powstania. Przy okazji odkrywa również kulisy przejścia Kadara – polityka, który przez pierwsze dni rewolucji uchodził za wiernego współpracownika Nagya – na „ciemną stronę mocy”. Czy Kadar miał świadomość, że w ten sposób nie tylko dobija powstanie, ale praktycznie wydaje wyrok śmierci na swego dotychczasowego mentora? Późniejszy władca komunistycznych Węgier mógłby wydać się nam postacią tragiczną nieomal na miarę szekspirowskiego dramatu, gdyby nie był człowiekiem tak odrażającym moralnie. Autor „Dwunastu dni” nie ma bowiem wątpliwości, że za decyzją Kadara nie kryły się żadne tzw. „wyższe racje”, a jedynie żądza władzy, do której postanowił dojść – i to dosłownie – choćby po trupach.
Imre Nagy – o którym nie tak dawno (2004) Marta Meszaros nakręciła apologetyczny film zatytułowany „Niepochowany” (z Janem Nowickim w roli głównej) – na kartach książki Sebestyena wcale nie jawi się nam jednak jako narodowy bohater. Daleko mu do Lajosa Kossutha czy Sandora Petofiego. Nagy był niezdecydowany i niemal zawsze spóźniony ze swoimi najważniejszymi decyzjami; w dniach rewolucji sprawiał raczej wrażenie człowieka, który trochę przypadkowo dał się ponieść potężnej fali – ta zaś najpierw uniosła go ponad innych, by po paru dniach pogrążyć w przepastnych głębinach historii. Komunistyczny aparatczyk, trochę jowialny, ale dzięki temu lubiany przez rodaków, nie miał mentalności przywódcy. A jednak mimo cech charakteru, które predestynowały go bardziej do siedzenia za biurkiem aniżeli stania na barykadzie, to właśnie jemu dane było ogłosić wystąpienie Węgierskiej Republiki Ludowej z Układu Warszawskiego i wprowadzenie na Węgrzech systemu wielopartyjnego. Tego ani rodacy, ani historia mu nie zapomną.
„Dwanaście dni” czyta się miejscami niemal jak powieść sensacyjną. Lekkość stylu i atrakcyjność narracji książka zawdzięcza talentowi autora, który – mimo jasno sprecyzowanych poglądów na temat rewolucji węgierskiej – stara się zachować obiektywizm. Stąd niezbyt pochlebny, a przynajmniej nie tak panegiryczny, jak mogłaby oczekiwać większość czytelników, obraz Imre Nagya (kontrastujący chociażby ze wspomnianym już filmem Meszaros). Stąd też niepozbawiony krytyki wizerunek kardynała Mindszentyego, który – podobnie jak w Polsce prymas Stefan Wyszyński – symbolizował na Węgrzech opór Kościoła katolickiego wobec komunistów. Dziwić może trochę, że w zasadzie tylko jedna osoba spośród przywódców buntu potraktowana została przez Sebestyena nad wyraz łaskawie – pułkownik Pal Maleter, dowódca wojsk powstańczych i minister wojny w rządzie Nagya (tak samo zresztą jak on powieszony później na szubienicy). Ale też, jak można wnioskować z dostępnych źródeł, był to wielki patriota i żołnierz obdarzony niezwykłą charyzmą.
Książka węgierskiego dziennikarza odpowiada, choć jedynie na zasadzie ekstrapolacji, na jeszcze jedno nurtujące historyków, zwłaszcza polskich, pytanie: jak mogłaby się rozwinąć sytuacja w naszym kraju, gdyby w październiku 1956 roku Gomułka nie doszedł do porozumienia z Nikitą Chruszczowem? Odpowiedź wydaje się oczywista: sowieckie czołgi, zamiast na ulice Budapesztu, wyjechałyby zapewne na ulice Warszawy, Krakowa, Poznania. Los Węgier stałby się udziałem Polski. I chociażby dlatego warto sięgnąć po „Dwanaście dni” – byśmy wiedzieli, jak blisko była kolejna narodowa tragedia.