Magia, przyjaźń i rock’n’roll
[Aleksandra Janusz „Dom Wschodzącego Słońca” - recenzja]
Coś dla miłośników urban fantasy, filmów i komiksów przygodowych. W „Domu Wschodzącego Słońca” Aleksandry Janusz mamy istną mieszankę wybuchową: ożywione mity greckie sąsiadują ze świszczącymi katanami, a czarodzieje potrafią przesłać ładunek magii za pomocą krótkofalówki.
Aleksandra Janusz
‹Dom Wschodzącego Słońca›
Już sama okładka „Domu Wschodzącego Słońca” sugeruje, czego może spodziewać się czytelnik. Wprawdzie w powieści nie zauważyłam czerwonych demonów z czymś w rodzaju chodniczka wyrastającego z uszu, ale zasadniczo ilustracja oddaje istotę książki: dużo akcji, siły nadprzyrodzone i połączenie współczesności z magią.
Miejscem akcji jest fikcyjne amerykańskie miasteczko Farewell, w którym mieszkają magowie, na co dzień wtopieni w społeczeństwo jako piosenkarze, ochroniarze, prezesi firm czy uczennice. Z równą wprawą posługują się teleportacją i magią uzdrawiającą, co Internetem i telefonami komórkowymi, które wykorzystują zresztą w dość specyficznych celach. Otóż czarodzieje bronią miasta i jego mieszkańców przed rozmaitymi złowrogimi siłami – czy będą to potwory z innego wymiaru, czy zadomowione w złej dzielnicy wampiry, z którymi zawarto coś w rodzaju chwiejnego zawieszenia broni.
Tak, zdaję sobie sprawę, że w streszczeniu brzmi to jak kiepski erpeg albo coś w rodzaju popłuczyn po serialu o Buffy, jednak książka jest wciągająca i sympatyczna. Autorka nie odżegnuje się bynajmniej od skojarzeń z popkulturą – demony wyglądają w oczach bohaterów jak żywcem wzięte z gier komputerowych, postaci rzucają komentarze w stylu „Niezły Matrix” albo „To nie Gwiezdne wojny!”. Podrasowany dodge może kojarzyć się z wehikułem Pana Samochodzika lub z pojazdem Batmana, syczący potwór – z Gollumem; coś dla siebie znajdą również miłośnicy celtyckich legend.
Takie nagromadzenie gadżetów z różnych bajek – tu samurajowie, tu Złote Jabłko, tu znów czarodziej z palmtopem w ręce – może na kimś sprawić wrażenie dość humorystyczne, książka jednak nie jest bynajmniej groteską czy parodią. Humor występuje w bardzo niewielkich, acz umiejętnie dawkowanych ilościach: mnie szczególnie rozbawił pyskaty komputer (trochę szkoda, że czynnie występuje tylko w jednej scenie), niecodzienna scena wywiadówki i jeszcze bardziej niecodzienny egzorcyzm przy użyciu słowa, które nawet w naszych zepsutych czasach wciąż jest w telewizji zastępowane przeciągłym „piiiii…”
1).
Powieść podzielona jest na cztery rozdziały, z których każdy mógłby właściwie stanowić samodzielne opowiadanie (rozdział drugi został zresztą opublikowany w „Science Fiction” jako opowiadanie „Z akt miasta Farewell”). Co ciekawsze, rozdział czwarty objętością dorównuje trzem poprzednim razem wziętym, jest też najbardziej dramatyczny. Można zaryzykować stwierdzenie, że to w nim zawiera się właściwa akcja książki, zaś poprzednie służą głównie do przedstawienia bohaterów, relacji między nimi i istotnych dla zrozumienia fabuły elementów świata.
Co do samego świata, to przyznam, że nie do końca podoba mi się osadzenie akcji w bliżej niesprecyzowanej części Stanów Zjednoczonych. Być może zanadto przywykłam w polskiej fantastyce do utworów dziejących się w Warszawie, Lublinie czy Wrocławiu, ale momentami miałam wrażenie, że „amerykańskość” realiów jest cokolwiek umowna i przyłapywałam się na zastanawianiu, czy w USA aby na pewno istnieją przystanki autobusowe z wiatami z pleksiglasu, czy zabytkową część miasta określa się tam mianem Starówki, a w gimnazjum omawia mity greckie i Dostojewskiego. Mimo że autorka włożyła sporo wysiłku w realistyczne i malownicze opisanie scenografii, dla mnie jest ona równie sztuczna co filmowe Gotham City.
Mocną stroną powieści są natomiast bohaterowie. Cybermag Timothy, zbuntowana nastolatka Eunice, sympatyczny rockman Gabriel
2) czy mroczny pół-Japończyk Lloyd to postaci, do których czytelnik – oczywiście dzięki talentowi autorki – przywiązuje się od pierwszych stron. Mają swoje wady i słabostki, ale są dobrymi ludźmi i wypróbowanymi przyjaciółmi, stanowiącymi właściwie coś na kształt ekscentrycznej rodzinki. Nawet jeśli niekiedy przypominają bohaterów z filmu czy komiksu (dwumetrowy Azjata w czarnym płaszczu, z kataną i jeżdżący na motorze), to jest to komiks, który chętnie bym przeczytała. Ktoś wprawdzie mógłby zarzucić, że również autorka bardzo się przywiązała do swoich postaci i niekiedy odrobinę ułatwia im życie, ja jednak nie zamierzam czynić z tego zarzutu – jeżeli nawet w powieści są rozwiązania na zasadzie
deus ex machina, to na tyle zgrabnie przeprowadzone, że nie przeszkadzają mi ani trochę. Zresztą jeśli będę miała kiedyś ochotę na brutalną rzeź sympatycznych postaci, wezmę do ręki ostatni tom „Sagi o wiedźminie”.
Bardzo zgrabnie i żywo napisane są dialogi: zarówno żarty czy cięte powiedzonka, jak i grube przekleństwa są wplecione w wypowiedzi postaci nader naturalnie, dzięki czemu przy lekturze nie miałam wrażenia, że ktoś mnie usiłuje rozbawić na siłę ani też że popisuje się „twardym realizmem życia” (hłe hłe), każąc bohaterom kląć jak krasnoludzkim grabarzom.
Gorzej niż dialogi wypada narracja: jest poprawna, ale – muszę z przykrością przyznać – zaledwie poprawna. Zdania są monotonne, wręcz drewniane; opisom brakuje dynamiki, co szczególnie boleśnie rzuca się w oczy w scenach walk, na przykład: „Lloyd systematycznie odpierał ataki widmowych przeciwników. Łatwo położyłby kres walce, gdyby wymierzył cios w Takedę, to było możliwe, chociaż od Japończyka dzieliły go cienie. Zależało mu jednak na schwytaniu mężczyzny żywego. Chciał zadać Takedzie kilka pytań, liczył też na to, że zdoła przywrócić mu zdrowy rozum. Został poważnie ranny w lewe ramię, ale starał się o tym nie myśleć.”
Gdyby nie ten daleki od ideału język narracji, na którym w trakcie lektury momentami potykałam się jak na wyboistej drodze, „Dom Wschodzącego Słońca” miałby szansę stanąć na półce z moimi ulubionymi lekturami. Rzadko zdarza mi się trafić na tak piękne przedstawienie przyjaźni połączone z pewną „tolkienowskością” ducha, jednak bez tolkienowskiej idealizacji świata. Chciałabym dostawać dreszczy przy scenie finałowej konfrontacji. Chciałabym płakać przy końcowej rozmowie Timothy’ego z Gabrielem i chciałabym chcieć wracać do poszczególnych scen tak często, aż z książki zaczną wypadać kartki. A tak mogę tylko zamknąć książkę z uczuciem, że Aleksandrze Janusz prawie udało się napisać powieść, jaką całe życie pragnęłam przeczytać.
1) I nie chodzi tu bynajmniej o słynne Sapkowskie „Odejdź stąd i wychędoż się sam”.
2) Swoją droga, już w czwartej z kolei powieści z gatunku
urban fantasy napotykam muzykę rockową jako istotny element akcji…
Mam świetną informację dla wszystkich na tym forum. Czy słyszałeś o rzucającym zaklęcia, dr Ogundele? Ten człowiek przywiózł mojego męża, który opuścił mnie na 7 lat w ciągu 24 godzin ze swoimi mocami, mam na imię Isabella, jest prawdziwy, skontaktuj się z nim na jego czacie WhatApp lub Viber: +27638836445.