Zgodnie z popularnym porzekadłem dwie rzeczy, które w życiu są pewne, to śmierć i podatki. Chyba każdy z nas miał taką chwilę, kiedy zastanawiał się, jak to będzie po śmierci. Święty Piotr z kluczami do bram raju, a może powtórne narodziny w ciele zwierzęcia? Odpowiedzi możecie poszukać na stronach powieści Jamesa Herberta „Nikt naprawdę”. Obawiam się jednak, że będzie to szukanie igły w stogu siana, a czytelnik po skończonej lekturze zada zupełnie inne pytanie: „Po co to w ogóle czytałem?”
Pamiętnik niewidzialnego człowieka
[James Herbert „Nikt naprawdę” - recenzja]
Zgodnie z popularnym porzekadłem dwie rzeczy, które w życiu są pewne, to śmierć i podatki. Chyba każdy z nas miał taką chwilę, kiedy zastanawiał się, jak to będzie po śmierci. Święty Piotr z kluczami do bram raju, a może powtórne narodziny w ciele zwierzęcia? Odpowiedzi możecie poszukać na stronach powieści Jamesa Herberta „Nikt naprawdę”. Obawiam się jednak, że będzie to szukanie igły w stogu siana, a czytelnik po skończonej lekturze zada zupełnie inne pytanie: „Po co to w ogóle czytałem?”
James Herbert
‹Nikt naprawdę›
James Herbert jest popularnym brytyjskim autorem horrorów z niższej półki. Wartość literacka jego dzieł plasuje go pomiędzy gniotami Guya N. Smitha a najlepszymi dokonaniami Grahama Mastertona. W Polsce szczyt jego popularności przypadł na lata 90., kiedy to wydawnictwo Amber wypuściło na rynek takie dzieła jak „Włócznia”, „Szczury” czy „Nawiedzony”. Aktualnie Herbert, podobnie jak większość twórców powieści grozy z tamtej epoki, jest w literackim dołku, co łatwo można stwierdzić na podstawie lektury jego kolejnych książek. Wydana w 2006 roku powieść „Nikt naprawdę” horrorem nie jest, już raczej kryminałem z elementami parapsychologicznymi. Autor wykorzystuje dosyć popularny w naukach parapsychologicznych motyw OBE – podróży poza ciałem i wiążących się z tym przeżyć. Nie jest to bynajmniej żadna nowość. Pewnie sporo osób pamięta jeszcze stary hit kinowy „Uwierz w ducha” z Patrickiem Swayze i Demi Moore w rolach głównych. Swayze gra młodego maklera, który po swojej tragicznej śmierci stara się ocalić ukochaną (Demi Moore) z łap mordercy. W Polsce z tematyką podróży astralnych i ich konsekwencji zapoznał nas Marcin Wolski w powieści „Miejsce dla dwojga”. Moim skromnym zdaniem historia opowiedziana przez Wolskiego pod względem oryginalności i stopnia skomplikowania fabuły bije na głowę wypociny Jamesa Herberta. Ale wracajmy do tematu.
Jim True to przeciętny facet, prowadzący spokojny i ustabilizowany tryb życia. Jest jednym z współwłaścicieli dobrze prosperującej firmy reklamowej, szczęśliwym mężem i ojcem, oddanym przyjacielem. Na jego prywatnym horyzoncie nie ma większych chmur, a wewnętrzny barometr wskazuje zwykle dobre samopoczucie i zdrowie. Ot, zwykły facet jakich wielu. Jednak to nie do końca prawda, ponieważ nasz bohater posiada dosyć specyficzną umiejętność. Potrafi opuszczać ciało i jako rodzaj niewidzialnego ducha czy też bytu astralnego podróżować po świecie. Początkowo wyprawy przebiegały w sposób niekontrolowany, ale z czasem Jim nabrał doświadczenia w kierowaniu swoim metafizycznym „ja”. Podczas jednej z astralnych wędrówek jego bezbronne ciało zostało bestialsko zamordowane. Od tej chwili Jim skazany jest na tułaczkę bez możliwości jakiegokolwiek kontaktu z fizycznym światem. Niewidzialny, będzie mógł towarzyszyć swoim najbliższym, słuchać ich i obserwować, poszukując przy okazji odpowiedzi na podstawowe pytanie: kto go zabił i dlaczego?
Główny bohater, będący zarazem narratorem całej opowieści, przedstawia w formie dziennika czy też pamiętnika swoje życie najpierw jako zwykłego człowieka, później zaś jako bezcielesnego ducha. I tutaj od razu pierwszy poważny zarzut – autor nabrał irytującej maniery wybiegania do przodu fabuły i opowiadania o tym, co się będzie działo za dziesięć stron. Zwroty typu „Jak to możliwe? O tym później” czy „Jak do tego doszło? Nim odpowiem na to pytanie, przedstawię wam historię […]” denerwują i wprowadzają niepotrzebne zamieszanie. Rozumiem, że Herbert chciał zaintrygować czytelnika, zmusić go, by szybciej przerzucał strony, ale moim zdaniem trafił kulą w płot. Gdyby fabuła książki była naprawdę ciekawa i pełna niespodziewanych zwrotów akcji, to taka strategia pisania miałaby jeszcze jakiś sens. Niestety, opowieść co chwila kuleje i jest za bardzo przewidywalna, momentami wręcz schematyczna. Co gorsza, autor jakby bojąc się, że czytelnik zapomni, co przed chwilą przeczytał (a jest to groźba całkiem realna, wierzcie mi!), powtarza po kilka razy niektóre zupełnie nieistotne treści, pogłębiając i tak wszechobecną nudę. W rezultacie otrzymujemy historię przegadaną i monotonną, w której forma zbyt często góruje nad treścią.
Na szczęście nawet w kiepskiej powieści można odnaleźć kilka pozytywów. Na pochwałę zasługuje sposób, w jaki Herbert przedstawił wizję podróży astralnych, wędrówkę samotnej duszy po ulicach miasta i jej przygody. Także opis skomplikowanych relacji rodzinnych Jima niesie za sobą pewien powiew świeżości i oryginalnej myśli. Innym mocnym punktem Jamesa Herberta jest warsztat literacki – użycie prostego i przejrzystego języka znacznie ułatwia lekturę. Wszystko to do pewnego stopnia ratuje sytuację i sprawia, że „Nikogo naprawdę” daje się jako tako czytać.
Zdecydowanie bardziej wolę pisać recenzje, w których mogę daną pozycję polecić uwadze czytelnika. Niestety, w tym przypadku nie jest to możliwe. Książka jest po prostu słaba i nie zasługuje na końcową ocenę większą niż 30%. Jeżeli stoicie w długiej kolejce do bankomatu, czekacie na spóźniony pociąg lub naprawdę nie wiecie, jak zabić wolny czas, to ewentualnie możecie sięgnąć po „Nikogo naprawdę”. W innym przypadku nie polecam.