Wydawać by się mogło, że powieść eksploatująca mało znany europejskiemu czytelnikowi świat perskich legend, do tego napisana przez jednego z najbardziej poczytnych pisarzy horrorów, będzie co najmniej tak ciekawa jak jej tematyka. W końcu gdy obok niezliczonej rzeszy historii o nawiedzonych domach i opętanych nastolatkach pojawia się taka egzotyka, należy oczekiwać, iż wniesie to nieco świeżości do gatunku. Nic bardziej mylnego. Przeczytać „Dżinna” Grahama Mastertona to tak, jakby otworzywszy magiczny dzban, uwolnić z niego nie dżina – a podmuch stęchłego powietrza…
Bestia z babcinego dzbanuszka
[Graham Masterton „Dżinn” - recenzja]
Wydawać by się mogło, że powieść eksploatująca mało znany europejskiemu czytelnikowi świat perskich legend, do tego napisana przez jednego z najbardziej poczytnych pisarzy horrorów, będzie co najmniej tak ciekawa jak jej tematyka. W końcu gdy obok niezliczonej rzeszy historii o nawiedzonych domach i opętanych nastolatkach pojawia się taka egzotyka, należy oczekiwać, iż wniesie to nieco świeżości do gatunku. Nic bardziej mylnego. Przeczytać „Dżinna” Grahama Mastertona to tak, jakby otworzywszy magiczny dzban, uwolnić z niego nie dżina – a podmuch stęchłego powietrza…
Graham Masterton, będący (o dziwo) jednym z najbardziej znanych pisarzy grozy, lubi opierać swe dzieła na motywach zaczerpniętych z mitologii starożytnych lub pierwotnych kultur. Wystarczy wspomnieć o japońskich demonach z „Tengu” czy indiańskich bóstwach z „Kostnicy”. Pomijając literacką wartość owych powieści, w każdej z nich ukazane było zupełnie niespotykane dotąd spojrzenie na baśniowych bohaterów pradawnych opowieści. Nie inaczej jest w przypadku „Dżinna”, w którym autor bierze na warsztat świat arabskich duchów i obala narosłe w powszechnej świadomości stereotypy. I tak zamiast roześmianego niebieskiego duszka z disneyowskich kreskówek otrzymujemy plugawą, cokolwiek niesympatyczną istotę, po której można spodziewać się wszystkiego… z wyjątkiem tego, że spełni nasze trzy życzenia.
Jedyną rzeczą, która łączy owego demona z jego skomercjalizowanym wcieleniem, jest fakt, iż on także zamieszkał w niewielkim zakurzonym przedmiocie. A dokładniej w zdobionym, pochodzącym z Persji dzbanie. Stwór, jak na złą bestie przystało, usilnie pragnie się z owego naczynia wydostać i wyładować swoją frustrację na najbliższym otoczeniu. Oczywiście w możliwie najbardziej okrutny i lubieżny sposób. Choć może to zapowiadać całkiem niezły horror, jednak groza „Dżinna” na zapowiedziach się kończy. Bowiem wraz z lekturą zaczyna się jakaś komedia.
Oto do walki z arabskim demonem staje gromada składająca się z niedoszłego jasnowidza, agentki do spraw odzyskiwania zabytków (czy jakoś tak), podstarzałego profesora historii kultur bliskowschodnich… oraz – uwaga! – tajemniczej pokojówki.
Nim jednak ta jakże ciekawie zapowiadająca się konfrontacja dojdzie do skutku, czeka nas długie, pełne niedomówień śledztwo… czyli mówiąc po naszemu, jakieś 140 stron bełkotu. Warto przy tym dodać, że cała powieść liczy tych stron niewiele ponad 180…
Naprawdę nie lubię znęcać się nad książkami, ale ciężko wskazać w „Dżinnie” elementy, które nie byłyby zwyczajnie głupie. Począwszy od drętwych, pisanych chyba na kolanie dialogów, poprzez papierowe, pozbawione cech charakterystycznych postaci, aż po sztuczność i tragikomizm wielu scen – wszystko tutaj albo nudzi, albo śmieszy.
Aby nie być gołosłownym, pozwolę sobie przytoczyć pewną sytuację z ksiązki i związany z nią dialog. Oto dziadek głównego bohatera, Max, odrąbuje sobie twarz i umiera. Zaniepokojony (a jakżeby inaczej!) wnuczek udaje się do lekarza rodzinnego, aby poznać więcej szczegółów na temat tej osobliwej tragedii. A tak przedstawia się ich rozmowa:
Nie chciałem przeszkadzać panu w śniadaniu, doktorze Jarvis, ale Marjorie opowiedziała mi o okolicznościach, w jakich zmarł Max, i muszę przyznać, że cała ta sytuacja poważnie mnie martwi.
– Martwi pana? A cóż takiego ma pan na myśli?
Podrapałem się po głowie.
– Tak dokładnie to nie wiem. (…)
No właśnie, w końcu czym się tu martwić?
Tego typu montypythonowskich „perełek” jest w dziele Mastertona niestety więcej. Dla powieści grozy oznacza to wyrok śmierci, nic bowiem tak nie zabija misternie tworzonej atmosfery jak niezamierzone akcenty humorystyczne.
Fabuła „Dżinna” sprawia wrażenie nieprzemyślanej i chaotycznej – co jest tym gorsze, że wszystko toczy się tu właściwie jednotorowo. Brak jakichkolwiek wątków pobocznych, które pozwoliłyby czytelnikowi odpocząć od nużących podchodów perskiej zjawy.
Całości nie ratuje też język – jest prosty, lekki, ale kompletnie pozbawiony polotu. Wrażenie to pogłębiają liczne mało wyszukane metafory i porównania typu: „wypatrywała tego z pieczołowitością matki szukającej wszy we włosach swej córki” (zdanie cytuję z pamięci, ale sens na pewno był ten sam).
Choć przewijające się w historii wątki pradawnych perskich legend mogą intrygować, to jednak sposób, w jaki zostały wykorzystane (a raczej zmarnowane), woła o pomstę do nieba. Zamiast ciekawej i oryginalnej powieści opartej na bądź co bądź rzadko eksploatowanym motywie otrzymujemy kolejne proste do bólu czytadło o egzotycznym duchu, którego należy odegnać. Masterton z uporem godnym lepszej sprawy powiela utarte przez siebie schematy. Raz jeszcze do zachodniego, nowoczesnego świata wkracza nadprzyrodzony gość z pradawnej kultury i raz jeszcze trzeba go unieszkodliwić – naturalnie przy użyciu starożytnych modlitw tudzież rytuałów.
Byli już goście z Japonii, amerykańskiej prerii i perskich pustyni… Aż strach spytać, kto będzie następny. Eskimosi?