Kilka lat po śmierci Kira Bułyczowa wydawnictwo Solaris zabrało się za publikację jego wybranych dzieł. Inicjatywa godna pochwały, chociażby z tego powodu, że w ramach nowej edycji prac Rosjanina światło dzienne ujrzą tłumaczenia książek dotychczas w Polsce nieznanych. Jedną z nich jest wydana pierwotnie w 1991 roku powieść „Tajemnica Orułganu”. Klasycznego Bułyczowa nie ma w niej może zbyt dużo, jest za to całkiem sporo staroświeckiej fantastyki w stylu Juliusza Verne’a.
Bułyczow w stylu retro
[Kir Bułyczow „Tajemnica Orułganu” - recenzja]
Kilka lat po śmierci Kira Bułyczowa wydawnictwo Solaris zabrało się za publikację jego wybranych dzieł. Inicjatywa godna pochwały, chociażby z tego powodu, że w ramach nowej edycji prac Rosjanina światło dzienne ujrzą tłumaczenia książek dotychczas w Polsce nieznanych. Jedną z nich jest wydana pierwotnie w 1991 roku powieść „Tajemnica Orułganu”. Klasycznego Bułyczowa nie ma w niej może zbyt dużo, jest za to całkiem sporo staroświeckiej fantastyki w stylu Juliusza Verne’a.
Kir Bułyczow
‹Tajemnica Orułganu›
Kir Bułyczow pisał i publikował bardzo dużo. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że… trochę za dużo. Bez kilku powieści – zwłaszcza spośród tych, które stworzył w ostatniej dekadzie XX wieku – jego bibliografia prezentowałaby się znacznie lepiej. Wprawdzie nie ilościowo, ale za to jakościowo. Wydana właśnie przez Solaris „Tajemnica Orułganu” jest jedną z takich książek. Owszem, czyta się ją nawet szybko i przyjemnie, ale w porównaniu z największymi dziełami Mistrza banalna historyjka o wyprawie do tajgi w celu zbadania skutków upadku meteorytu tunguskiego wypada co najmniej blado. Jedyne, co ratuje ją przed całkowitą porażką, to świetnie odmalowane tło obyczajowe i portrety psychologiczne całkiem sporej gromadki różnorodnych i w większości intrygujących bohaterów, którymi pisarz zaludnił powieść. Całość wypada dość egzotycznie, ale w końcu akcja książki rozgrywa się przed prawie stu laty, krótko po głośnej w całym świecie katastrofie.
Meteoryt tunguski przez lata wzbudzał żywe zainteresowanie nie tylko badaczy i naukowców, ale także ludzi pióra. Mimo że do zdarzenia doszło w 1908 roku, pierwsza poważna wyprawa naukowa wyruszyła do miejsca katastrofy dopiero dziewiętnaście lat później; ostatnia z kolei miała miejsce w roku 1990. Dzisiaj naukowcy nie mają wątpliwości, że 99 lat temu doszło do zderzenia z Ziemią meteorytu (czy też meteroidy bądź asteroidy), choć wciąż nie mogą poradzić sobie z wyjaśnieniami naocznych świadków, którzy przekonują, że obiekt, który spowodował kataklizm… poruszał się i widziany był w różnych miejscach Syberii o różnej porze. Z tego samego założenia wyszedł też Bułyczow i na tym właśnie oparł fabułę swojej powieści.
Ale po kolei. Jest rok 1913. Pierwszym bohaterem, którego poznajemy bliżej, jest młoda i piękna Angielka (nieprawdopodobne, prawda?), Weronika Smith. Dziewczyna pragnie udać się w głąb rosyjskiej tajgi, aby odnaleźć swego ojca, podróżnika i odkrywcę, kapitana Oliviera Smitha. Niestety, kilka miesięcy wcześniej podczas wyprawy na Syberię jego ekipie przydarzył się przykry wypadek, a o samym dowódcy słuch zaginął. Zrozpaczona kobieta nie ma jednak pieniędzy, by ruszyć na poszukiwania, dlatego też wiąże się z niezbyt sympatycznym, ale za to posiadającym odpowiednie fundusze dziennikarzem Douglasem Robertsonem. Razem wybiorą się do carskiej Rosji. Los zawiedzie ich do miasteczka Nowopiatnick, którego mieszkańcami są – poza autochtonami – zarówno polityczni zesłańcy (jak rewolucjonistka z Białegostoku Ninoczka Czernikowa, uciekinier z katorgi Iwan Mołczuk i eksstudent geologii, skazany za udział w manifestacjach studenckich w Petersburgu, Andriusza Niechoroszew), jak i bogaci biznesmeni o dość podejrzanej proweniencji (vide Jefrem Kołokołow). Tam właśnie para Anglików trafia na petersburskiego profesora geologii Fiodora Müllera (niegdyś wykładowcę Andriuszy), który przygotowuje się do wyprawy mającej ostatecznie rozwikłać tajemnicę meteorytu tunguskiego. Obie ekipy łączą więc siły i korzystając z pomocy Kołokołowa, wsiadają na statek rzeczny i udają się w głąb tajgi. Co tam odkryją? Jakie czekają ich niespodzianki? Jakie niebezpieczeństwa…?
Czytelnicy przyzwyczajeni do Bułyczowa-prześmiewcy, znający go przede wszystkim z opowiadań guslarskich lub, również niestroniących od humoru, powieści o Korze Orwat czy opowiadań o Alicji, mogą poczuć się zaskoczeni. Ci zaś, których Bułyczow urzekł swymi niezbyt optymistycznymi wizjami współczesnej Rosji (jak np. w „Polu bitwy z lotu ptaka”), także usatysfakcjonowani raczej nie będą. „Tajemnica Orułganu” mieści się bowiem gdzieś pośrodku – nie jest ani zbyt poważna, ani zbyt dowcipna. Co gorsza jednak, sprawia wrażenie powieści pisanej nie sercem, ale rozumem – nie ma w niej wewnętrznego żaru, jakby sam autor nie był do niej zbyt przekonany. Ten autorski dystans wobec bohaterów i przedstawianych wydarzeń udziela się również czytelnikowi, który śledzi wprawdzie – niekiedy nawet z zainteresowaniem – losy głównych postaci, nie potrafi jednak wykrzesać z siebie tej iskry, która pozwoliłaby na stworzenie prawdziwej interakcji między dziełem a jego odbiorcą. Może wynika to z tego, że „Tajemnica…” jest tak mało bułyczowowska. Gdybym nie znał autora powieści, mógłbym pomyśleć, że napisał ją sam Juliusz Verne, który także kazał jednemu ze swoich bohaterów przemierzać Syberię wzdłuż i wszerz (chodzi oczywiście o carskiego kuriera Michała Strogowa) i wykazał się przy tym nie mniejszą znajomością tematu niż jego rosyjski kolega po piórze.
„Tajemnica Orułganu” sprawia nieco staroświeckie wrażenie, jakby powstała co najmniej sto, a nie kilkanaście lat temu. A może autor tak to sobie właśnie wykoncypował? Jeżeli tak, to eksperyment należy jednak uznać za mało udany. Jedyne, co się broni, to obyczajowa strona powieści – opis życia zesłańców w prowincjonalnym syberyjskim miasteczku, codzienność mieszkańców tajgi i ich walka z wszechwładną naturą. Wątek fantastyczny, który pojawia się w końcowej fazie powieści, razi anachronizmem. Jakby rozwój science fiction zatrzymał się właśnie na epoce Juliusza Verne’a i Herberta George’a Wellsa. Również przesłanie książki nie wyrasta poziomem ponad raczkującego dopiero w swym zawodzie pisarza. Bułyczowa stać było na znacznie więcej. Niestety, nie tym razem.