Bardzo satysfakcjonujące rozczarowanie [George R.R. Martin „Retrospektywa. Światło odległych gwiazd” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Na dzień dobry wita nas Doktor Weird (zwany też Mistycznym Mścicielem, tudzież Złotą Zjawą), który odczuwa, że „gdzieś na Ziemi pojawiło się nadprzyrodzone zło”. Okazuje się nim być „Książę Demonów” (alias „Władca Ciemności”, aka „Niszczyciel Dusz”). Po chwili adwersarze obrzucają się wyzwiskami typu „pomiot mroku” czy „zuchwały śmiertelnik”, a następnie okładają się „potężnymi impulsami czarnej, pulsującej mocy, złej i nieczystej”. I tak dalej, i tak dalej, w równie grafomańskim stylu. Czy zbiór otwierany takim potworkiem może być wart uwagi? O tak, „Retrospektywa” George’a R.R. Martina to zdecydowanie rzecz, która powinna znaleźć się na półce każdego miłośnika fantastyki!
Bardzo satysfakcjonujące rozczarowanie [George R.R. Martin „Retrospektywa. Światło odległych gwiazd” - recenzja]Na dzień dobry wita nas Doktor Weird (zwany też Mistycznym Mścicielem, tudzież Złotą Zjawą), który odczuwa, że „gdzieś na Ziemi pojawiło się nadprzyrodzone zło”. Okazuje się nim być „Książę Demonów” (alias „Władca Ciemności”, aka „Niszczyciel Dusz”). Po chwili adwersarze obrzucają się wyzwiskami typu „pomiot mroku” czy „zuchwały śmiertelnik”, a następnie okładają się „potężnymi impulsami czarnej, pulsującej mocy, złej i nieczystej”. I tak dalej, i tak dalej, w równie grafomańskim stylu. Czy zbiór otwierany takim potworkiem może być wart uwagi? O tak, „Retrospektywa” George’a R.R. Martina to zdecydowanie rzecz, która powinna znaleźć się na półce każdego miłośnika fantastyki!
George R.R. Martin ‹Retrospektywa. Światło odległych gwiazd›Różne są sposoby podchodzenia do zadania stworzenia antologii 1) opowiadań, zależny od tego, kto tworzy i w jakim celu. Najpopularniejsze są oczywiście zbiory typu „the best of”. Zawartość zwykle różni się w zależności od gustu redaktora, choć jest też szkoła, według której zaszczytu publikacji dostępują wyłącznie opowiadania nagradzane. To ostatnie tyczy się jednak tylko najbardziej utytułowanych pisarzy, gdyż mało kto może znaleźć w swoim dorobku kilkanaście nagrodzonych (znaczącymi nagrodami, nie dyplomem dyrektora biblioteki w Pcimiu Dolnym) opowiadań. U George’a R.R. Martina nie byłoby z tym problemu – ten 59-letni autor w swojej blisko 40-letniej karierze zdobył wszystko, co się dało: Hugo (4 razy), Nebulę (2), World Fantasy Award, Bram Stoker Award i Locusa (10!) (zresztą niniejszy zbiór również był nominowany w kategorii antologii do Locusa i World Fantasy) 2). W swojej „Retrospektywie” autor idzie jednak w trochę innym kierunku. Co prawda dokładnie połowa z prezentowanych tekstów była nominowana do najważniejszych nagród (i są tu dwie zdobyte statuetki Hugo), ale nie liczba nagród jest kluczem do tego zbioru. Nie są to też, mimo adnotacji „wybór najlepszych opowiadań” na okładce, najlepsze teksty z dorobku pisarza. Ścieżka, którą nas Martin prowadzi, to subiektywny wybór opowiadań „ważnych”. Istotnych dla kariery, rozwoju twórczości lub dla samego autora. Oczywiście w takich przypadkach często zdarza się, że pisarz darzy sentymentem – lub z dziwnych powodów uważa za istotne – totalne gnioty, ignorując opowiadania lubiane przez czytelników. Na szczęście nie w tym przypadku. „Retrospektywa” to bardzo przemyślana antologia (o ile można oceniać tylko po pierwszej części – całość liczy trzy tomy). Martin zaprasza czytelników do chronologicznej (ale nie do końca – o tym dalej) podróży przez cały swój literacki żywot: od grafomańskich wprawek, przez pierwsze publikacje, pierwsze nagrody, aż po swoje największe dokonania. Nie wypuszcza nas na tę wyprawę samopas, leczy towarzyszy i wskazuje, tłumaczy oraz pogłębia znaczenie każdego zamieszczonego tu tekstu. Zbiór podzielony jest na cztery części, odpowiednio zatytułowane, poprzedzone wprowadzeniami i pokrywające wybrany okres twórczości Martina. Na początek mamy więc „Fana w czterech kolorach” – opowieść o młodzieńcu, który zafascynował się światem komiksów, zaczął poznawać innych fanów i dał się porwać nałogowi tworzenia. Zaczęło się od listów do redakcji magazynów fanowskich, później przyszły scenariusze do komiksów i opowiadania o bohaterach komiksowych („Tylko dzieciaki boją się ciemności” – cytowany na wstępie szczyt grafomanii o zerowej wartości, ale pouczający jako przykład, że nawet wielcy zaczynają miernie). Wreszcie świadoma decyzja o zarabianiu na życie piórem jako dziennikarz i uczestnictwo w literackich warsztatach na studiach („I śmierć jest jego dziedzictwem” – opowiadanie mainstreamowe, zaangażowane politycznie, w sumie błahe w treści, przewidywalne… ale jaka różnica w operowaniu piórem!), a nawet zaliczenie pracy semestralnej opowiadaniem („Forteca” – tekst historyczny, już bardzo dobry warsztatowo, choć banalny w treści i raczej stanowiący ilustrację pewnego wydarzenia niż mający fabułę jako taką). Część druga, „Paskudny zawodowiec”, prezentuje nam pierwsze kroki w zarabianiu za pomocą pióra i pierwsze sprzedane opowiadania. Mamy tu przeciętnego „Bohatera”, wariację na temat żołnierza przyszłości, i banalny „Zjazd do San Breta”, uwspółcześnioną historią o duchach (nie horror, raczej lekkie weird fiction). Ale mamy też pierwsze nominacje do nagród – przygnębiający „Drugi rodzaj samotności” (na pierwszym planie pokazujący zagrożenia z samotności w kosmosie, a głębiej udowadniający, iż na pewne problemy nawet ucieczka na koniec Układu Słonecznego nie pomoże, a samotnym można być także wśród ludzi) oraz znakomite „Mgły odpływają o świcie” (nominacja do Hugo i Nebuli). Te dwa opowiadania pokazują już tego „prawdziwego” Martina i to, za co czytelnicy kochają jego historie – liryczność prozy, nastrój i skupienie się raczej na emocjach bohaterów niż na sztafażu SF. „Drugi rodzaj samotności” powinien przypaść do gustu szczególnie nastolatkom z poczuciem zagubienia, przeżywającym pierwsze miłości i rozterki, natomiast „Mgły…” to uniwersalna opowieść o potrzebie obcowania z tajemnicą i magią, o tym, że błądzenie po białych plamach napędza człowieka, ale gdy wszystkie zostaną odkryte, dopiero wtedy pojawia się pustka, a także o wyższości „czucia i wiary” nad „mędrca szkiełkiem i okiem” – jeden z najlepszych tekstów zbioru. Kolejne dwie części, zatytułowane „Światło odległych gwiazd” oraz „Dziedzice Żółwiowego Zamku”, pokazują dwie odmienne natury George’a Martina, cel, jaki przyświecał tej antologii, oraz powód, dla którego każdy, kto miał jakąkolwiek styczność z twórczością Martina, powinien się z nią zapoznać. Najlepiej oddajmy tu głos samemu pisarzowi, który trafia w samo sedno: „Wytłumaczmy to sobie jasno od samego początku, bo wydaje się, że krąży na ten temat mnóstwo dziwnych opinii. Z jednej strony mam czytelników, którzy nigdy o mnie nie słyszeli, zanim nie sięgnęli po »Grę o tron«, i zdają się myśleć, że nigdy nie pisałem nic innego niż epicka fantasy. Z drugiej strony zaś są ludzie, którzy czytali wszystkie moje dawniejsze utwory, a mimo to uparcie trzymają się złudzenia, że jestem pisarzem science fiction, który »przerzucił się na fantasy« z jakichś podejrzanych powodów”. Tutaj też następuje wspomniane wcześniej zachwianie chronologii, gdyż okazuje się, że już od samego początku Martin fascynował się równocześnie tak odległymi planetami, jak i przygodami dzielnych rycerzy ratujących królewny. W „Świetle odległych gwiazd” na pierwszy ogień idzie samo crème de la crème – „Pieśń dla Lyanny”, docenione nagrodą Hugo, bodaj najbardziej znane obok „Piaseczników” opowiadanie Martina. Nieliczni pamiętają tę mikropowieść jeszcze z pierwszego numeru „Fantastyki” (później nie była wznawiana) – pozostałym zazdroszczę jej pierwszego smakowania. Potężny ładunek emocji, pięknego języka, ŻYWYCH bohaterów, ale też spora dawka rozważań teologiczno-filozoficznych – zdecydowanie najjaśniejszy punkt antologii. Równie utytułowana jest „Droga krzyża i smoka” – rzecz o podobnej tematyce, równie dobrze napisana, ale niestety przy głębszym zastanowieniu okazuje się trochę pustawa w środku. Wciągające jest „Nie wolno zabijać człowieka”, ale ostatecznie ta opowieść o fanatyzmie i wyższości pokojowych dzikusów nad cywilizowanymi fanatykami okazuje się być zbytnio przesiąknięta polityczną poprawnością. „Wieża popiołów” to niezły powrót do problemu relacji damsko-męskich, a „Kamienne miasto” to przeciętna i trochę chaotyczna powiastka, w której najlepsze wydaje się być ledwie zarysowane tło – ogrom kosmosu z całą plejadą najróżniejszych dziwnych planet i zamieszkujących je stworzeń. W tym ostatnim opowiadaniu bardzo dobrze uwidacznia się wyobraźnia Martina i najpełniej wyraża ono credo zawarte we wstępie do „Światła…” (zresztą sam autor na to wskazuje). Wreszcie „Mroźne kwiaty” to zupełna pomyłka, przerost formy nad treścią oraz tak duży ładunek liryzmu i poetyckości, że spokojnie można to zaliczyć do tzw. „babskiej fantasy” w złym tego słowa znaczeniu (choć pewnie znajdą się tacy – niekoniecznie kobiety – którym taki styl odpowiada). „Dziedzice żółwiowego zamku” ukazują nam ewolucję tworzenia opowieści fantasy: od zabaw domowymi żółwikami, przez osadzone jeszcze w świecie magazynów fanowskich cykle („Pieśń samotności Larena Dorra” – podobnie jak „Mroźne kwiaty” zdecydowanie przesłodzone i „przeliryzowane”, poza tym przewidywalne i ujawniające wczesne niedostatki warsztatu), aż po dojrzałą fantasy ze scenami miłosnymi („Na odłączonych ziemiach” – pełnia kunsztu Martina, znakomity nastrój i posługiwanie się słowem, ze sztampowych rekwizytów fantasy powstała nowa jakość – choć fabuła nienowatorska, to nastrój bardzo wciągający). Prawdziwą perełką tej części jest jednak „Lodowy smok” – cudowna, pięknie napisana baśń (ze względu na zakończenie wcale nie dla dzieci) o przyjaźni dwóch outsiderów: nietypowej dziewczynki i smoka z rzadkiego, legendarnego wręcz gatunku. Wspaniała rzecz. W tym momencie widać już chyba, gdzie kryje się tytułowe rozczarowanie. Mamy 3 opowiadania znakomite („Pieśń…”, „Mgły…” i „Lodowy smok”) i 5 dobrych, choć mających swoje niedostatki („Na odłączonych ziemiach”, „Droga krzyża i smoka”, „Nie wolno zabijać człowieka”, „Drugi rodzaj samotności” i, trochę na siłę, „Kamienne miasto”). Połowa. Pozostałe to co najwyżej poprawna przeciętność. Trochę słabo jak na tak utytułowanego autora i „wybór najlepszych opowiadań”. Oczywiście to dopiero początek, następne dwa tomy wolne będę od debiutanckich potworków. Oczywiście celem Martina było rzetelne ukazanie swojej drogi pisarskiej, a nie, wbrew sugestii wydawcy, tworzenie zbioru „the best of”. Jednak mimo wszystko pod względem czysto literackim „Retrospektywa” może trochę rozczarować, zwłaszcza osoby przypadkowe, szukające tylko (i aż) 500 stron dobrej lektury (ci mogą spokojnie obniżyć ocenę o 10-20%). Natomiast każdy miłośnik fantastyki (o miłośnikach Martina nie wspominam, bo to dla nich oczywista gratka) powinien czuć się w pełni usatysfakcjonowany z kilku powodów. Po pierwsze, zgodnie z przytoczonymi wyżej słowami autora to doskonała okazja, aby poznać George’a R.R. Martina z tej drugiej strony – młodzież zatopiona w „Pieśni Lodu i Ognia” zobaczy, że pisał też SF, a starsi wychowankowie „Fantastyki” spróbują Martinowskiej fantasy bez zagłębiania się w wielotomowe sagi. Ten zbiór opowiadań jest zresztą ogólnie doskonałą bramą pomiędzy światami SF i fantasy, a Martin najlepszym chyba możliwym klucznikiem. Właściwie w jego fantastyce te dwie etykietki to podział czysto umowny – miecz czy kosmolot są jedynie rekwizytami, a tak naprawdę chodzi o pokazanie „ dalekich, nieznanych krain” 3), czegoś, czego nie możemy doświadczać na co dzień, a o czym marzy każdy człowiek z wyobraźnią. I nieważne, czy będziemy je odkrywać poprzez wędrówkę po planetach oświecanych przez „ światło odległych gwiazd”, czy po krainach „ na południe od Oz i na północ od Shangri-La”. To podobieństwo widać między innymi poprzez fakt, iż kilka opowiadań, choć bardzo różnych w klimacie (niektóre, choć włożone do rozdziału o SF, równie dobrze mogłyby być zaliczone do fantasy, np.: „Mroźne kwiaty”), tworzy tę samą historię przyszłości. Dzięki zamieszczonym tu opowiadaniom każdy ma szansę zobaczyć, że SF to nie tylko pseudonaukowy bełkot o pierwszej kosmicznej, a fantasy to nie zawsze głupie i wtórne nowelizacje gier komputerowych i sesji RPG. Martin nie stawia tych podgatunków w opozycji, a jasno przedstawia je jako wytwór tej samej wyobraźni i tych samych tęsknot – znakomity pomost dla miłośników jednej z opcji, aby bezboleśnie zapoznać się z drugą stroną. Rzecz druga, może najważniejsza, to wstępy pisane przez Martina do każdego rozdziału – długie, kilkunastostronicowe, dokładne spowiedzi z danego okresu swojej twórczości. Znaleźć tu można i dokładne dane na temat każdego opowiadań, historię jego powstania i publikacji, a także urywki z życia prywatnego autora. Nie jest to jednak, wbrew pozorom, rzecz tylko dla miłośników Martina. Ogrom zamieszczonych w tych tekstach obserwacji dotyczących fantastyki (np: piękny pean na cześć fantasy i wyobraźni w „Dziedzicach Żółwiowego Zamku”), jego twórców (właściwie jest to małe, lecz arcyciekawe kompendium wiedzy na temat amerykańskiego fandomu – przewija się tu bodaj kilkadziesiąt pierwszoligowych nazwisk), a przede wszystkim bijąca zewsząd miłość do fantastyki (obrazowo opisane fascynacje, najpierw komiksami, później Heinleinem i van Vogtem, ale też Howardem i Tolkienem), sprawiają że wstępy te, właściwie ciekawsze od większości opowiadań, czyta się naprawdę z wypiekami na twarzy. Ja po pierwszym z nich przeskoczyłem do kolejnych i dopiero wtedy, zasmucony, że już się skończyły, zabrałem się za opowiadania. A jeśli powyższe wynurzenia kogoś nie przekonują, to pewnie i tak chętnie zaopatrzy się w „Retrospektywę”, aby zastąpić rozlatującą się wycinankę z „Fantastyki” książkowym wydaniem „Pieśni dla Lyanny”. Zakupi, przymknie oko na słabość niektórych opowiadań i niedostatki wydania (taki monumentalny, kanoniczny wręcz zbiór marzyłby się w pięknie wydanej twardej oprawie, a nie w pocket paperbacku z niezbyt ładną okładką; można też dostrzec kilka błędów tłumacza/korekty, np: niespolszczenie imienia Fafryd 4), prawdziwym przestępstwem jest natomiast zarzucenie obecnej w oryginalnym tytule „RRetrospective” bardzo miłej kontaminacji inicjałów autora i wyrazu „retrospektywa”) i da się porwać wspaniałym historiom o fantastycznych krainach… i o fantastycznych ludziach, którzy takie krainy wymyślają! Plusy: - znakomite wstępy do poszczególnych rozdziałów
- kilka świetnych opowiadań, niektóre po raz pierwszy w formie książkowej w Polsce
- udany kolaż opowiadań SF i fantasy
Minusy: - trochę kiczowate, „tanie” wydanie
- kilka opowiadań prezentuje mierny poziom
P.S. Gdyby ktoś się obawiał, że skoro już w pierwszym tomie rozprawiono się z fantasy i SF, to co będzie w kolejnych dwóch, to uprzejmie uświadamiam, że Martin popełniał również horror i scenariusze filmowe, a na publikację czekają jeszcze takie perełki jak „Piaseczniki”, „Przystań burz”, „Portrety jego dzieci”, „Obrót skórą” czy choćby wyjątki z „Pieśni Lodu i Ognia”.
1) Co prawda częściej, zwłaszcza w fantastyce, przyjmuje się, iż antologia jest zbiorem utworów literackich połączonych wspólnym mianownikiem (czas powstania, tematyka, gatunek, kraj pochodzenia, zdobyta nagroda itp.), lecz różnych autorów, to jednak definiuje się antologię jako zbiór opowiadań jednego lub wielu autorów.
3) Cytaty oznaczone kursywą pochodzą z przedmów do rozdziałów „Światło odległych gwiazd” i „Dziedzice Żółwiowego Zamku”.
4) Bohater stworzony przez Fritza Leibera (w oryginale Fafhrd – tak też jest tutaj, mimo iż na polskim rynku od długiego już czasu funkcjonuje tłumaczony jako Fafryd), wspominany przez Martina w „Dziedzicach Żółwiowego Zamku”.
|