Fantasy historyczna to bardzo fajne ułatwienie dla pisarza – nie musi wymyślać od podstaw świata, jego realiów i rządzących nim zasad, a czasem nawet postaci i imion. Wystarczy tylko dodać drobny rekwizyt fantasy, odrobinę zmienić realia, albo wypełnić swoją fantazją szczegóły pobieżnie tylko znanego wydarzenia… i voila! W ten sposób właśnie Romuald Pawlak stworzył swój zbiór opowiadań „Wilcza krew, smoczy ogień” – szkoda tylko, że jest to wyłącznie sztuka dla sztuki, przynosząca czytelnikowi raczej znużenie niż satysfakcję z lektury.
Mało fantasy, jeszcze mniej historii
[Romuald Pawlak „Wilcza krew, smoczy ogień” - recenzja]
Fantasy historyczna to bardzo fajne ułatwienie dla pisarza – nie musi wymyślać od podstaw świata, jego realiów i rządzących nim zasad, a czasem nawet postaci i imion. Wystarczy tylko dodać drobny rekwizyt fantasy, odrobinę zmienić realia, albo wypełnić swoją fantazją szczegóły pobieżnie tylko znanego wydarzenia… i voila! W ten sposób właśnie Romuald Pawlak stworzył swój zbiór opowiadań „Wilcza krew, smoczy ogień” – szkoda tylko, że jest to wyłącznie sztuka dla sztuki, przynosząca czytelnikowi raczej znużenie niż satysfakcję z lektury.
Romuald Pawlak
‹Wilcza krew, smoczy ogień›
Książka zapowiada się bardzo dobrze: ładna grafika na okładce, z tyłu zachęcające notki (m.in. Jacka Komudy), a w środku zapewnienia autora o umiłowaniu historii, odwołania do Umberta Eco i Guya Gavriela Kaya oraz obietnica podróży przez tysiąc lat historii. Mottem tej wyprawy są słowa historyka Jerzego Topolskiego i cytat z „Baudolina” Eco – oba stawiające tezę, że to, co wiemy o minionych wiekach jest prawdziwe w skali makro, natomiast „małe prawdy”, szczegóły i drobniejsze wydarzenia znamy tylko w takiej formie, jaka najbardziej odpowiadała aktualnym potrzebom kronikarzy lub nie znamy ich wcale. W ten właśnie sposób za cel podróży przez historię stawia sobie Pawlak uświadomienie czytelnikowi, że smoki, magia i inne zjawiska nadprzyrodzone to nie produkty wybujałej fantazji, a fakty, które przez swą wyjątkowość i niskie prawdopodobieństwo skryły się w mrokach historii i utonęły pod powodzią przekazów tłumaczących wydarzenia w bardziej racjonalny i wygodny sposób. Niestety, i to efektowne opakowanie, i „skromne” porównania do Eco, są zupełnie nieadekwatne do przypadkowych, krótkich (książka ma co prawda 280 stron, ale jak to w przypadku Fabryki Słów bywa, bardziej troszczy się ona o oczy czytelnika niż drzewostan polskich lasów) i po prostu przeciętnych opowiadań.
Pawlak zabiera nas rzeczywiście w różne miejsca i różne etapy historii, ale obietnice o wędrówce przez tysiąc lat historii to lekka przesada. Pięć z ośmiu opowiadań to czyste średniowiecze i, choć rozpięte na przestrzeni kilkuset lat, to skąpstwo autora w serwowaniu opisów sprawia, że różnice są niezauważalne. Później skaczemy naprzód w czasy kolonizacji Ameryki („Splątany wzór”), jeszcze dalej do eksplozji nauki w wieku XVIII („Equnculus”, „Stary lód”), by wreszcie zakończyć opowieść czasami współczesnymi („Stary lód”). Geograficzny rozrzut jest większy, bo mamy tu i Nowy Świat („Splątany wzór”), i Afrykę („Krótki sen o opisaniu świata”) i cały przekrój przez Europę: od śródziemnomorskiego Rodos („Róże w maju”), przez Bałkany („Armia ślepców”), Alpy („Stary lód”) i ziemie niemieckie („Wieża Helfensteinów”, „Equnculus”), po Półwysep Iberyjski („Jaszczurczy pierścień”).
Niestety, wspomniana wcześniej „oszczędność” autora, wyrażająca się znikomą objętością i skupianiem się wyłącznie na fabule, z pominięciem tła i szczegółów, sprawia, że wszystkie opowiadania wydają się umiejscowione w nierealnej krainie na nieokreślonym (choć zbliżonym do średniowiecza) etapie historii. Więcej nawet, można odnieść wrażenie, że autor na siłę wrzuca tu i ówdzie rekwizyty, których jedynym celem jest uratowanie słabiutkiego związku jego opowiadań z historią i umieszczenie fabuły w konkretnej czasoprzestrzeni. Ewidentnie takim zabiegiem jest czytanie najnowszego bestsellera, „Kandyda”, przez bohatera „Starego lodu”, wspominanie Maurów przez postacie z „Jaszczurczego pierścienia”, albo obawa przed muzułmańską nawałnicą w „Różach w maju” (obie wzmianki o islamie właściwie nieistotne dla fabuły, równie dobrze mogliby się bohaterowie obawiać orków). Niestety jest to zdecydowanie niewystarczające, a czasami wygląda po prostu sztucznie. Opowieści Pawlaka mogą się dziać zawsze i wszędzie, nie są w żaden sposób zdeterminowane tymi wycinkami historii, w które usiłują się wpisać. W jeszcze jeden sposób autor próbuje uratować historię z okładkowego hasła „poznaj historię, która wymknęła się historykom” – poprzez krótkie odautorskie przedmowy, poprzedzające każde opowiadanie. Ten środek również jednak zawodzi, gdyż owe wprowadzenia są krótkie, mętne i ani nie odsłaniają czytelnikowi źródła pomysłu (czy też toku myślenia autora), ani nie zawierają wystarczającej ilości faktów, aby umiejscowić dobrze dany tekst na osi czasu albo stwierdzić, co w opowiadaniu jest faktem, a co inwencją autora (niszowość wybranych wydarzeń raczej nie pozwala posiadać takiej wiedzy skądinąd – mało kto słyszał o bitwie w wąwozie Strumy („Armia ślepców”) czy historii wielkiego mistrza zakonu joannitów Dieudonne’a de Gozona („Róże w maju”)).
Drugi zarzut, który można postawić zbiorkowi Pawlaka, i to dużo poważniejszy niż odstępstwo od realiów historycznych, to słabość konstrukcyjna opowiadań i wiejąca od nich nuda. Przede wszystkim, jak zostało wspomniane wcześniej, są mało różnorodne. Wszystkie mają podobny jednowątkowy schemat i podobne, powolne, ociężałe tempo. Wszystkie też mają kompletnie nieudane zakończenia – przewidywalne, urwane i następujące zbyt szybko. Skromna objętość opowiadań jest oczywiście jakimś wytłumaczeniem, ale kto bronił autorowi bardziej „pomęczyć pióro”? Tym bardziej, że w ogóle nietrafionym założeniem jest przedstawianie akcji rozciągniętej na miesiące i lata na kilkunastu zaledwie stronach. Powoduje to, że choć w melancholijnym (w złym tego słowa znaczeniu) nastroju, to równocześnie ekspresowo pędzimy od zawiązania akcji do perypetii, później fast forward i epilog, zwykle z większej perspektywy czasowej.
Kolejnym problemem jest miałkość treści. Niektóre teksty to zwykłe rekonstrukcje, przedstawienie danego wydarzenia, bez żadnej myśli przewodniej ani głębi, wyglądające jak wypisy z podręcznika historii. Bez wnikania w motywy, w psychologię postaci, bez uniwersalnych przesłań i przestróg (albo na bardzo płytkim poziomie, w rodzaju „nie wolno ufać siłom nadprzyrodzonym”). Ot, sztuka dla sztuki, bierzemy dane wydarzenie, fabularyzujemy wypis z encyklopedii i wsadzamy jakiś element nadprzyrodzony, np. wieszczkę, która zawczasu przepowiada rozwój wydarzeń. A do tego, nawet waloru edukacyjnego historyjki nie mają, bo fabularyzacja w wydaniu Pawlaka wcale nie oznacza, że oprócz prostego ciągu przyczynowo-skutkowego i dat, dowiemy się np. jak żyli ludzie w danym okresie, jak się ubierali, jak mówili, w jaki sposób myśleli – o nie, co to, to nie…
Dwa ciekawsze wyjątki to „Róże w maju” i „Krótki sen o opisaniu świata”. To pierwsze opowiadanie, traktujące o ugodzie, jaką zawarł pewien joannita ze smokiem i w jaki sposób pomogło mu to w walce o władzę w zakonie, jako jedyne posiada rozwiniętą fabułę, kilka różnych wątków, pełne postacie, dobre tempo i udane zakończenie. W sumie to nic wielkiego, absolutne minimum, aby tekst dawał jakąkolwiek przyjemność z czytania, ale na tle pozostałych wyróżnia się zdecydowanie. Zapewne jest to zasługa długości – „Róże…” są blisko dwa razy dłuższe niż pozostałe opowiadania, więc autor miał miejsce i na pogłębienie postaci, i na wprowadzenie wątków pobocznych. „Krótki sen…” ma natomiast interesujący koncept i głębsze wejście w psychologię postaci. Snuje tu autor opowieść o starzejącym się następcy tronu afrykańskiego mocarstwa, Yannurisie, który zgodnie ze zwyczajem całe życie spędził w odosobnieniu (aby uniknąć walki o tron), gdzie jego światopogląd kształtowały nie wojny i intrygi dworskie, a umiłowanie ksiąg i wiedzy. Jego największe życiowe marzenie, sporządzenie map sąsiadujących z jego państwem krain, może się łatwo urzeczywistnić, gdy panujący umiera i Yannuris wstępuje na tron. Niestety, król nie okazuje się jedynym i niepodzielnym władcą, a magnateria bardziej myśli o wojnie niż wysyłaniu ekspedycji naukowych. Opowiadanie jest przewidywalne, ale nie przeszkadza to w cieszeniu się wizją świata i kibicowaniu bohaterowi (to oprócz „Róż w maju” jedyny tekst, który wzbudza jakiekolwiek zaangażowanie czytelnika).
Czy więc jest „Wilcza krew, smoczy ogień” jest totalną porażką? Nie. Pawlak ma warsztat na niezłym poziomie i to pozwala czytelnikowi szybko i bez bólu przebrnąć przez książeczkę, czemu zdecydowanie sprzyja jej niewielka objętość. Ponadto „Róże…” oraz „Krótki sen…” ratują sytuację i sprawiają że ostateczne wrażenie nie jest takie złe. Problem w tym, że spodziewając się ambitniejszej i refleksyjnej fantasy historycznej, czytelnik dostaje bardzo przeciętne opowiadania, słabo umiejscowione w historii, a i fantastyki też czasem jak na lekarstwo i to na siłę umieszczonej (na zasadzie rekwizytów, bez których fabuła mogłaby się obejść). Okropne ilustracje wewnątrz książki (nijak nieprzystające do ładnej okładki) tylko pogarszają odbiór i ostatecznie sytuują „Wilczą krew, smoczy ogień” w rejonach przeciętnego czytadła.
Plusy:
- pomysł na „Krótki sen…”
- szybko się czyta
Minusy:
- schematyczność i podobieństwo kolejnych opowiadań
- uboga fabuła, złe zakończenia
- słabe osadzenie w realiach historycznych
- ilustracje
P.S. Szukającym DOBREJ polskiej fantasy historycznej polecam raczej „
Kiedy Bóg zasypia” Rafała Dębskiego.
Biorąc pod uwagę recenzję, nie nazwałbym książki pana Pawlaka sztuką dla sztuki. Może sztuką dla pieniędzy. Sztuka dla sztuki to trochę coś innego, chociaż w licealnym nauczaniu zwykło się traktować to pojęcie jako negatywne.