Wyobcowanie [Robert A. Heinlein „Władcy marionetek” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl „Władcy marionetek” to jedna z wcześniejszych powieści Roberta A. Heinleina – absolutnego klasyka science fiction, kilkukrotnego zdobywcy nagrody Hugo. W odróżnieniu jednak od innych dzieł pisarza, ta napisana w 1951 roku książka bardzo się postarzała. Dzisiejszy czytelnik czuje się obco nie wśród kosmicznych pasożytów, ale we współczesnym autorowi amerykańskim społeczeństwie.
Wyobcowanie [Robert A. Heinlein „Władcy marionetek” - recenzja]„Władcy marionetek” to jedna z wcześniejszych powieści Roberta A. Heinleina – absolutnego klasyka science fiction, kilkukrotnego zdobywcy nagrody Hugo. W odróżnieniu jednak od innych dzieł pisarza, ta napisana w 1951 roku książka bardzo się postarzała. Dzisiejszy czytelnik czuje się obco nie wśród kosmicznych pasożytów, ale we współczesnym autorowi amerykańskim społeczeństwie.
Robert A. Heinlein ‹Władcy marionetek›Fabuła „Władców marionetek” jest raczej znana, bez problemu można tu odnaleźć echa dziesiątek książkowych i filmowych historii, które rozważały podobny koncept 1) – choć trzeba pamiętać, że to Heinlein był jednym z prekursorów. Oto więc na początku XXI stulecia Obcy podbijają Ziemię, ale nie za pomocą trójnogich maszyn strzelających laserami, lecz potajemnie przejmując władzę nad umysłami ludzi. W powieści z takim właśnie zagrożeniem zmierzyć się musi tajna agencja rządowa, podporządkowana bezpośrednio prezydentowi USA. Jej czołowym agentom, Samowi i Mary, przyjdzie walczyć z oślizgłymi pasożytami, które przywierając do ludzkiego ciała, przejmują nad nim całkowitą kontrolę. Książka Heinleina bardzo się zdezaktualizowała przez ostatnie pół wieku. Anachronizm króluje tak w futurologii, jak i w mentalności bohaterów. Myszką trąci wątek miłosny i relacje między postaciami, a wydźwięk i przesłanie utworu są już dawno nieaktualne. Oczywiście, wszystko to da się wyjaśnić, nie naruszając legendy samego pisarza – jeśli nie wiekiem utworu, to specyfiką szybko starzejącego się gatunku. Przyciężkawy motyw miłosny, sztuczne dialogi między Samem i Mary, a także „papierowość” tej ostatniej postaci oraz jej zupełnie niewiarygodne przemiany mogą być równie dobrze efektem nieudolności autora, jak i owocem swoich czasów – z ich purytańską mentalnością, niewyemancypowaniem kobiet etc. Nieobecność satelitów, a tym samym nieistnienie szybkiego, ogólnokrajowego kanału przepływu informacji, jest zgodne ze stanem wiedzy i techniki z początku lat 50. Nacisk na poszukiwanie w swoim otoczeniu zamaskowanego wroga jest, rzecz jasna, wyrazem stanu ducha ówczesnej Ameryki i w momencie pisania książki był czytelną parabolą. Podobnie wyjaśnić można też atmosferę paranoi i wyalienowania, widoczną w przedstawieniu innych krajów oraz organizacji międzynarodowych jako instytucji ogarniętych marazmem i paraliżem – niewspierających USA w samotnej walce ze strasznym wrogiem. Także użycie negliżu jako broni przeciw najeźdźcom (od razu widać, kto nosi pasożyta) 50 lat temu zapewne miało szokować, ale też być głosem w dyskusji nad skostniałą moralnością – bohaterowie zajmują dość jasne stanowisko, stwierdzając, że niektóre nacje nie mają tabu nagości i są dzięki temu bezpieczne. Problemem „Władców marionetek” jest fakt, że czym innym jest świadomość powstawania książki w odmiennym kontekście czasowo-kulturowym, a czym innym czerpanie przyjemności z czytania takiej – mocno osadzonej w innej rzeczywistości – powieści. O ile oczywiście potraktujemy dziełko Heinleina jako lekturę rozrywkową, a nie studium dla antropologów kultury rozważających „przedstawienie społeczeństwa amerykańskiego w literaturze science fiction lat 50. XX wieku”. Bo w tym drugim przypadku książka rzeczywiście doskonale nadaje się na tekst źródłowy, zresztą ładnie pokazując, że fantastyka nigdy nie była gatunkiem całkowicie oderwanym od rzeczywistości i problemów człowieka. Tymczasem współcześni czytelnicy odbiorą „Władców marionetek” zupełnie inaczej niż ich dziadkowie. Szok związany z nakazem rozbierania się oraz tęskne spoglądanie w stronę Finów „co dzień kąpiących się razem w strumieniach” zapewne wzbudzą tylko uśmieszek. Wybitnie nieudolny wątek romansu między bohaterami, a także widoczne przy tej okazji męczące anachronizmy 2) mogą znużyć. XXI-wiecznego czytelnika zirytuje też uparte przemycanie aluzji do komunizmu, czy to w postaci bezpośrednich przytyków („nie ma różnicy [w mentalności] między sowieckim komisarzem z pasożytem i bez niego”), czy w idei poszukiwania wroga przebranego za jednego z nas. Natomiast konsekwentne przedstawianie Stanów Zjednoczonych jako wyizolowanego „samotnego szeryfa”, bez najmniejszego zainteresowania inwazją ze strony świata dziś, w dobie globalizacji – przede wszystkim informacyjnej – już tylko zdziwi. I nawet nietrafne przewidywanie rozwoju technologicznego – rzecz normalna w SF – we „Władcach marionetek” drażni, gdyż wspomniany ograniczony i niedostatecznie szybki przepływ informacji to kluczowe założenie fabuły, pozwalające rozprzestrzenić się zagrożeniu. Najlepszy i wciąż wciągający jest za to główny wątek inwazji obcych oraz sam pomysł potajemnego „podmieniania” ludzi. We fragmentach opisujących bezradność rządu i wojskowych, okropieństwo bycia „marionetką” pasożyta czy strach przed psychicznym zniewoleniem Heinlein potrafi zainteresować i dobrze oddać emocje, jakie musiałyby towarzyszyć ludziom w takiej ekstremalnej sytuacji. Oczywiście, bodaj jeszcze istotniejszy – choć w tej powieści akurat ledwie zasygnalizowany – jest motyw lęku przed tym, że każdy człowiek obok nas, nawet ukochana osoba, może być Obcym. Zresztą temat bliskich osób opętanych, zamienionych w zombi czy kontrolowanych przez kosmitów, choć stary, wciąż jest bardzo nośny – czego dowodzą kręcone regularnie co kilka-kilkanaście lat filmy o kosmicznych „porywaczach ciał”. Niestety, także w tych ciekawszych fragmentach widoczne są niedociągnięcia zmniejszające przyjemność z lektury. Przede wszystkim ubóstwo językowe prozy Heinleina 3) to nie tylko „drewniane” dialogi między Samem i Mary, ale też skrajnie liniowa i ukierunkowana na cel narracja. Czytelnik czuje się, jakby był przeganiany od jednego zdarzenia do drugiego, bez możliwości poznania żadnych dodatkowych opisów czy szczegółów – o czysto literackich ozdobnikach uprzyjemniających czytanie nie wspominając. Za to, jak na złość, zupełnie nieudany wątek romansowy jest zdecydowanie zbyt rozwlekły. Również atmosfera zagrożenia i nienawiści do ZSRR to nie tylko kwestia idei, ale samego języka książki. Drażni natarczywość i powtarzalność słownictwa wpisującego się w „poetykę” maccartyzmu (a dla ludzi wychowanych po drugiej stronie żelaznej kurtyny znajomego ze zgoła innych źródeł), takiego jak stwierdzenia: „każdy obywatel, nawet nie wiadomo jak szanowany, może stać się uległym poddanym tajnych wrogów” czy wspominane wcześniej porównanie sowieckiego dygnitarza do kosmicznego pasożyta. Dziś taki język jest dla „Władców marionetek” tylko zbędnym balastem, nawet jeśli inne fragmenty – przynajmniej w oczach współczesnego czytelnika wyglądające na karykaturalnie przerysowane – sugerują, że jest to wyśmiewanie własnego hurrapatriotyzmu. Oczywiście, ze względu na swój wkład w fantastykę (i, pośrednio, horror) oraz nowatorstwo pomysłu „Władca marionetek” zasługuje na pamięć i poczesne miejsce w historii gatunku. Czytelnicy mieniący się fanami science fiction, jeśli dotąd nie mieli okazji, powinni się jak najszybciej z powieścią Heinleina zapoznać. Jednak na miejsce na półce obok znacznie lepszych dokonań tego pisarza – jak na przykład nagrodzone Hugo powieści „ Żołnierze kosmosu”, „Luna to surowa pani” i „ Obcy w obcym kraju” – ta książka raczej nie zasługuje. Osobiście uważam, że „Władcy marionetek” nie są przykładem fantastycznej ramotki, do której się wraca dla przyjemności. Znać, wiedzieć, co zacz i pamiętać, jaki jest wkład książki w popkulturę – owszem, ale na długi zimowy wieczór wybiorę raczej starszą o kolejne pół wieku „ Wojnę światów”. 1) Mam tu na myśli przede wszystkim kolejne adaptacje książki „ Body Snatchers” Jacka Finneya, napisanej 4 lata po „Władcach marionetek” (przez co niektórzy zarzucali autorowi plagiatowanie pomysłu Heinleina):
1956 – „ Inwazja porywaczy ciał” Dona Siegela, 1978 – „ Inwazja łowców ciał” Philipa Kaufmana z Donaldem Sutherlandem i Jeffem Goldblumem, 1993 – „ Porywacze ciał” Abla Ferrary, 2007 – „ Inwazja” Oliviera Hirschbiegla i Jamesa McTeigue z Nicole Kidman i Danielem Craigiem. Były też filmy bezpośrednio nawiązujące do książki Heinleina: 1958 – „ The Brain Eaters” Bruno VeSoty (właściwie była to nie tyle dokładna ekranizacja, ile raczej luźne korzystanie z pomysłu, co zresztą odbywało się bez wiedzy pisarza i zakończyło się procesem o plagiat), 1994 – „ Władcy marionetek” Stuarta Orme z Donaldem Sutherlandem. Poza tym powstało kilka innych filmów luźno opartych na pomysłach Heinleina, jak np. „ Oni” Roberta Rodrigueza z 1998 roku czy „ It Came from Outer Space” Jacka Arnolda z roku 1953 (film oparty na scenariuszu Raya Bradbury’ego powstałym w 1952 r., a więc, podobnie jak w przypadku Finneya, już po publikacji „Władców…”).
2) Np. trącące wręcz mizoginizmem traktowanie kobiet jako niezrozumiałych maszyn z „sex appealem” – bohaterka ma tak niezwykłe wyczucie mężczyzn (oraz pewność własnych metod uwodzenia), że od razu widzi, który mężczyzna jest nosicielem pasożyta: po prostu nie reaguje na jej wdzięki. Zakrawa to na żart, tym bardziej że autor, hołdując prostocie stylu, nie sili się specjalnie na opisy tej nowożytnej Heleny. Innym ukłonem w stronę tradycjonalizmu jest fakt, iż jedynym wyrazem zainteresowania nowo poznaną kobietą jest błyskawiczna propozycja ślubu. Jak szybko to następuje? Każdy może sam się przekonać.
3) Jeśli mowa o prostocie stylu i niedociągnięciach językowych, jest też w powieści pewna irytująca ciekawostka (nie mając pod ręką oryginału, ciężko stwierdzić, czy to wina autora, czy brak inwencji tłumaczki). Otóż we „Władcach marionetek” postacie porozumiewają się krzykiem. Praktycznie w każdym dialogu ktoś coś do kogoś „krzyknął” lub „wrzasnął”, a nawet jeśli nie, to i tak autor postawił wykrzyknik. I mowa tu nie o emocjonujących sytuacjach walki z Obcymi, ale o zupełnie normalnych wymianach zdań między postaciami. Drobnostka, ale razi i jeszcze bardziej potęguje sztuczność dialogów.
|