Marek Krajewski zdobył popularność cyklem powieściowym o Breslau, którego głównym bohaterem jest charyzmatyczny komisarz Eberhard Mock. Teraz nadszedł czas na zdyskontowanie tego sukcesu napisaną wespół z Mariuszem Czubajem powieścią spoza wrocławskiego uniwersum. Niestety, „Aleja samobójców” świeci jedynie światłem odbitym, a nowy bohater Krajewskiego – nadkomisarz Jarosław Pater – charyzmą nie dorasta, jak na razie, Mockowi do pięt.
Cień Eberharda Mocka
[Marek Krajewski, Mariusz Czubaj „Aleja samobójców” - recenzja]
Marek Krajewski zdobył popularność cyklem powieściowym o Breslau, którego głównym bohaterem jest charyzmatyczny komisarz Eberhard Mock. Teraz nadszedł czas na zdyskontowanie tego sukcesu napisaną wespół z Mariuszem Czubajem powieścią spoza wrocławskiego uniwersum. Niestety, „Aleja samobójców” świeci jedynie światłem odbitym, a nowy bohater Krajewskiego – nadkomisarz Jarosław Pater – charyzmą nie dorasta, jak na razie, Mockowi do pięt.
Marek Krajewski, Mariusz Czubaj
‹Aleja samobójców›
Panowie Krajewski i Czubaj po raz pierwszy spotkali się przed dwoma laty, kiedy to drugi z nich – dziennikarz „Polityki”, z wykształcenia natomiast antropolog kultury – robił z autorem „Festung Breslau” wywiad z okazji przyznania mu Paszportu „Polityki”. Rozmówcy szybko przypadli sobie do gustu, a o wzajemnej sympatii zdecydowało przede wszystkim, jak wspomina Krajewski na swoim blogu, „zamiłowanie do literatury kryminalnej, piłki nożnej, szachów i muzyki rockowej lat 60. i 70.”. Konsekwencją nici porozumienia, jaka narodziła się między humanistami, była – złożona im przez macierzyste pismo Czubaja – propozycja prowadzenia na stronach internetowych gazety blogu kryminalnego. Nie chcieli oni jednak nadawać swoim tekstom tam publikowanym charakteru publicystycznego. Zdecydowali się więc na wspólne napisanie trzech – różnych stylistycznie, ale mieszczących się w ramach kryminału – opowiadań. Już pierwsze z nich zaczęło im się niebezpiecznie rozrastać, aż wypączkowało do rozmiarów pełnowymiarowej powieści. Taka właśnie jest geneza „Alei samobójców” – pierwszego, ale, jak zapowiadają Krajewski i Czubaj, wcale nie ostatniego kryminału z nadkomisarzem gdańskiej Komendy Wojewódzkiej Policji Jarosławem Paterem w roli głównej. Teoretycznie fani cyklu o Breslau powinni się cieszyć, Eberhardowi Mockowi przybył w końcu konkurent – problem jednak w tym, że Pater jawi się przy Mocku jako hipochondryczny wymoczek.
Ale do rzeczy… Akcja powieści rozgrywa się w Trójmieście podczas gorącego lata 2006 roku. Gorące nie tylko dlatego, że żar rzeczywiście lał się wówczas z nieba, ale również z tego powodu, że cały sportowy świat emocjonował się futbolowymi mistrzostwami świata rozgrywanymi na boiskach naszych zachodnich sąsiadów. Jak można się domyślać, przebieg czempionatu uważnie śledzili także autorzy powieści, co notabene kazało im choć część swego zamiłowania do piłki nożnej przelać na głównego bohatera. Poznajemy go zresztą w momencie, gdy obstawia u bukmacherów wyniki najbliższych spotkań. Przyjemność szybko jednak ustępuje miejsca obowiązkowi, Pater zostaje bowiem poinformowany przez jednego ze swoich współpracowników o zbrodni popełnionej w miejscu jak na polski kryminał dość niezwykłym – w Domu Seniora „Eden”, nieopodal Rozewia. Mord był wyjątkowo makabryczny: mężczyznę na inwalidzkim wózku, Ryszarda Maziarskiego, nie tylko zatłuczono tępym narzędziem, ale jeszcze dodatkowo… oskalpowano. Jakby tego było mało, tej samej nocy zniknął z „Raju” inny pensjonariusz, profesor antropologii Jan Czekański, europejskiej sławy znawca tzw. „ran symbolicznych”. A skalp jest właśnie raną symboliczną. Pater – jak na doświadczonego psa gończego przystało – natychmiast bierze się do rozwikłania przerażającej zagadki. Trafia jednak niemal natychmiast na mur nie do przebycia. W pensjonacie pojawiają się bowiem oficerowie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (nazywanej niekiedy w „Alei…” ABWerą) i oficjalnie przejmują śledztwo. Nie muszę chyba dodawać, że nadkomisarz Pater nie da sobie tak naprawdę niczego odebrać. Więcej nawet: weźmie urlop z pracy, aby dokończyć dochodzenie, w czym zresztą wydatnie pomogą mu lojalni i nienawidzący ABW współpracownicy.
Panowie Krajewski i Czubaj postanowili, zgodnie z receptą mistrza suspensu Alfreda Hitchcocka, rozpocząć powieść od trzęsienia ziemi. Stąd wyjątkowo makabryczna i odrażająca zbrodnia, stąd też natychmiastowa interwencja ABW i pozbawienie głównego bohatera możliwości prowadzenia śledztwa. Za to akurat autorów należałoby pochwalić – stworzyli bowiem w ten sposób nową sytuację, zmuszając nadkomisarza Patera do podejmowania działań niekonwencjonalnych i nie zawsze licujących z zawodem policjanta. Wyrzucając na margines, upodobnili go do prywatnych detektywów z kart powieści Raymonda Chandlera lub Dashiella Hammetta. Zresztą nie tylko sposób działania łączy gdańskiego stróża prawa z Philipem Marlowe’em. Pater również jest facetem po przejściach, który – chcąc odreagować odejście żony – nie stroni od uciech życia. Ma swoje tajemnice, które zapewne bardzo chętnie poznaliby jego wrogowie. Niby więc wszystko jest w porządku, bohater – mieszanka idealisty i skurwysyna – w sam raz do polubienia. A jednak powieść w pewnym momencie się rozłazi i nic już nie jest jej w stanie uratować. Może to być efektem przyjętego przez autorów sposobu pisania. Krajewski nazwał go „dwutaktem” i streścił następującymi słowami: „Dla ułatwienia nazwijmy jednego z nas „A”, drugiego „B”: najpierw A pisał ok. 20 tys. znaków i internetem wysyłał to do B, następnie B poprawiał, coś usuwał, dopisywał i odsyłał to z powrotem do A”. Przy takiej metodzie pracy bardzo łatwo nadziać się na minę (czytaj: jakiś szczegół, element opisu, charakterystyki itp.) pozostawianą, choćby niechcący, przez współautora. Z czymś takim mamy do czynienia chociażby na stronach 113 i 147, gdzie mowa jest o nieżyjącej pensjonariuszce „Edenu” Adeli Woźniak. W powieści pada dokładna data jej śmierci – 16 grudnia 2005 roku (strona 147), podczas gdy kilkadziesiąt stron wcześniej z pośrednio przekazanej informacji dowiadujemy się, że zmarła w… 2003 roku (strona 113). Na stronie 101 z kolei o zamordowanym w „Edenie” Maziarskim dowiadujemy się, że był „wybitnym znawcą sekt nordyckich”, wcześniej mianem specjalisty od sekt określano natomiast tylko i wyłącznie profesora Czekańskiego. Czyżby pisarzom pomylili się bohaterowie?
Książka jest przede wszystkim bardzo nierówna. Stylem przypomina publikowane w PRL-owskiej prasie, pisane praktycznie z dnia na dzień powieści kryminalne w odcinkach (z których słynęły m.in. „Głos Pracy” i „Sztandar Młodych”). Nieusprawiedliwione niczym dłużyzny sąsiadują z partiami, w których akcja nagle i niespodziewanie przyspiesza. Przyczepić można się również do rozwiązań fabularnych. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że Krajewski i Czubaj napisali „Aleję samobójców” z lekkim przymrużeniem oka, że świadomie nawiązali do literatury niższego lotu, ale pastisz też powinien jakiś poziom trzymać. Tymczasem epatowanie ohydą z jednej strony, z drugiej natomiast plotkarskie nawiązania do współczesności (vide sprawa oskarżonego o molestowanie dzieci psychologa Andrzeja S.) to typowe chwyty pod publiczkę, chyba niegodne takiego mistrza jak Krajewski. Jeśli obu panom bardzo zależało na podkreśleniu faktu, że akcja powieści dzieje się „tu” i „teraz”, mogli na pewno wymyślić bardziej przekonujące dowody. Inna sprawa, że i w warstwie fabularnej nie zaprezentowali w zasadzie nic szczególnie atrakcyjnego. Kto zna kryminały z Eberhardem Mockiem w roli głównej (a podejrzewam, że tylko tacy czytelnicy sięgną po „Aleję…”), zwróci uwagę na wciąż powtarzające się w twórczości Krajewskiego motywy: tajemnicze sekty i rytuały, wyuzdanie seksualne, moralna degrengolada, hazard itp. O ile jednak w scenografii międzywojennego Wrocławia rekwizyty takie sprawdzają się świetnie, we współczesnym Trójmieście cuchną nieco formaliną. Poziom dowcipu też autorzy zaprezentowali nie najwyższy. Przykład ze strony 194 dotyczy przejęzyczenia: przy małym chłopcu starsi mężczyźni wypowiadają słowo „samuraj”, malec natomiast jakiś czas później powtarza je w nieco zmienionej formie: „samoruchaj”. Swoją drogą, ciekawe, czyją inicjatywą był ten epizod?
Mimo sporego zawodu, jaki towarzyszył mi podczas lektury „Alei samobójców”, mam nadzieję, że ukażą się jednak kolejne książki o przygodach nadkomisarza Patera. I że ich poziom będzie rósł z każdym kolejnym tomem. Jednego tylko nie jestem pewien: czy panowie Krajewski i Czubaj powinni pisać je wspólnie, czy też byłoby lepiej, gdyby zaczęli pracować osobno…?