Po lekturze ostatniej książki Romualda Pawlaka („Wojna balonowa”) wydawało mi się, że autor osiągnął już wszystko, co w dziedzinie dobijania literatury można zdziałać. Czyli dno. Jakież było moje zaskoczenie, gdy sięgając po opowiadania zamieszczone w tomie „Bo to jest wojna, rzeź i rąbanka” usłyszałem radosne pukanie od spodu!
Groch z kapustą
[Romuald Pawlak „Bo to jest wojna, rzeź i rąbanka” - recenzja]
Po lekturze ostatniej książki Romualda Pawlaka („Wojna balonowa”) wydawało mi się, że autor osiągnął już wszystko, co w dziedzinie dobijania literatury można zdziałać. Czyli dno. Jakież było moje zaskoczenie, gdy sięgając po opowiadania zamieszczone w tomie „Bo to jest wojna, rzeź i rąbanka” usłyszałem radosne pukanie od spodu!
Romuald Pawlak
‹Bo to jest wojna, rzeź i rąbanka›
Podobno – pisał kiedyś Antoni Słonimski w „Kronikach tygodniowych” – pisarz to taka osoba, która zna się na wartości słowa. Stosuje je z pewnością rzemieślnika znającego swój fach, nie szafuje nim ani nie używa terminów, których nie zna. Moim zdaniem to bardzo trafna definicja. Zróbmy eksperyment i spróbujmy ją zastosować do zbioru opowiadań Pawlaka.
Czego można się dowiedzieć z „Bo to jest…”? Ano na przykład, że istnieje coś takiego jak poranna jutrznia (a jest też wieczorna?), że aby zostać księdzem, trzeba terminować w seminarium (pewnie u majstra biskupa), że dwórka i służąca to to samo (Julianna z opowiadania „Wilgotne lochy Ness”), albo że kiedy kobieta doświadcza rozkoszy, „to wzdycha jak fale oceanu”. Zbiór opowiadań Pawlaka to prawdziwa skarbnica podobnych perełek. Niektóre z nich powinny być gdzieś utrwalone, bowiem nieczęsto trafiają się tak przenikliwe stwierdzenia, jak: „z [jej] piwnych oczu biło […] utajoną przenikliwością” albo: krasnolud nosił „bransolety rzeźbione w dziwaczne wzory przypominające malarstwo Kadinskiego” [sic!]
1), czy: „Wody jeziora wybuliły się” (chodzi o to, że wystąpiły z brzegów). A już prawdziwym mistrzostwem świata jest stwierdzenie: „Świdrował mnie spojrzeniem tak nieprzyjemnym jak Torquemada swoje śniadanie”. Biedny inkwizytor, nie dość, że historycy psy na nim wieszają, to jeszcze Pawlak każe mu chorować na jadłowstręt!
Ilością bon motów, porównań czy zabawnych stwierdzeń autor „Bo to jest…” niemalże dorównuje Stanisławowi Jerzemu Lecowi, choć poziom tekstów obu panów określiłbym jako zgoła przeciwstawny. Idąc już tropem aforyzmów można stwierdzić, że pod względem doboru opowiadań w książce Pawlaka mamy do czynienia z czymś, co starożytni nazywali „cicer cum caule”
2), czyli po prostu grochem z kapustą. Teksty zebrane w tomiku to kolorowa zbieranina, której nie łączy ze sobą właściwie nic. Obok przygód Fillegana z Wake czy znanego z trylogii „Pogodnik trzeciej kategorii” Rosselina, czytelnik może przeczytać opowiadania o menelach, kreatorach cielesnych albo krasnoludach napadających na współczesnych Polaków. Chociaż być może mylę się, pisząc o braku jakiegokolwiek wyznacznika łączącego ze sobą wspomniane teksty. Jest nim Romuald Pawlak.
Nieważne, czy czytamy quasi-średniowieczne opowiadania o Filleganie, historię Menela, który trafił do nieba, czy fantasy z Rosselinem w roli głównej – wszystkie teksty opierają się na wątłym pomyśle, a napisane są drewnianym, wymęczonym językiem. Na przykład taki rycerz z Wake – z czterech opowiadań zamieszczonych w zbiorze wszystkie napisane są na jedno kopyto i przypominają jakiś marny dowcip z przewidywalną pointą. Schemat jest taki sam: Fillegan zostaje wynajęty (za pieniądze i/lub księgi) do jakieś magicznej roboty, przyjeżdża na miejsce, próbuje coś zrobić, ale ze słabym efektem, sytuacja się komplikuje, a dalej jest „zaskakujące” rozwiązanie, po przeczytaniu którego czytelnik przeciera oczy ze zdziwieniem: to można takie głupoty wypisywać? Żeby nie być gołosłownym, streszczę fabułę „Wilgotnych lochów Ness”: Fillegana wynajmuje lord Nimoy, aby ten wydobył magicznym sposobem zatopione w jeziorze złoto. Rycerz rzuca czar, w wyniku którego wszystko się gmatwa, potem okazuje się, że skarbu w sumie to wcale nie ma, no i trzeba coś wymyślić. Pomysł Fillegana, jak przekonać Nimoya do zaprzestania poszukiwań skarbu i zakończenie tekstu sprowadzają się do tego, co czytelnik sam może odgadnąć z tytułu opowiadania.
Właściwie trudno nazwać teksty zamieszczone w zbiorze opowiadaniami – są to raczej proste (by nie powiedzieć: prostackie) historyjki z niby-śmiesznym zakończeniem, tak naprawdę dowodzącym tylko tego, że autor nie bardzo wiedział, co chce napisać. Pawlak wypisuje kompletne głupoty, zupełnie nie przejmując się logiką czy zdrowym rozsądkiem. Tak jest w tytułowym opowiadaniu, gdzie unieruchomiony na kanapie pod ścianą w mieszkaniu na 30 piętrze bohater bez problemu obserwuje przez okno śmierć elfa, który spadł z lecącego smoka i rozbił się o przystanek tramwajowy. Albo we wspomnianych „Wilgotnych lochach Ness”, gdzie można znaleźć taką scenkę: Fillegan za pomocą czaru wylewa wodę z jeziora. Następnie lord Nimoy każe swoim ludziom konno przemierzyć mokre, muliste dno w poszukiwaniu skarbu. Oczywiście rycerzom udaje się ta sztuka bez żadnych problemów – przejeżdżają zbiornik wzdłuż i wszerz.
Wymieniać błędy i bzdury, jakie czytelnik napotyka w „Bo to jest…” można by jeszcze długo. Pytanie tylko, po co? Zamiast mnożyć złośliwości składam oficjalny apel do wszystkich miłośników prozy Romualda Pawlaka: niech ktoś zrobi zbiórkę i kupi pisarzowi „Szkolny słownik wyrazów obcych i trudnych” albo „Encyklopedię” PWN. A wszystkim potencjalnym nabywcom „Bo to jest…” polecam zdanie z książki: „Poddaję się – pomyślałem. – Jedenaste: grafomanów unikać, drzwi nie otwierać”.
1) Słyszałem co prawda o malarzu imieniem Wasilij Kandinsky, ale z nazwiskiem „Kadinski” spotykam się po raz pierwszy.
2) Ci „starożytni” to oczywiście Julian Tuwim.