Gatunek fantasy przywykłam ostatnio postrzegać jako pole starcia, na którym z jednej strony atakują buntownicy, a z drugiej bronią się tradycjonaliści. I choć po cichu przyznaję, że kibicuję raczej rewolucjonistom, to „Z mgły zrodzony” Brandona Sandersona udowadnia, że także ich przeciwnicy mają w rękawie parę asów.
Anna Kańtoch
Źli panowie, dobrzy niewolnicy
[Brandon Sanderson „Z mgły zrodzony” - recenzja]
Gatunek fantasy przywykłam ostatnio postrzegać jako pole starcia, na którym z jednej strony atakują buntownicy, a z drugiej bronią się tradycjonaliści. I choć po cichu przyznaję, że kibicuję raczej rewolucjonistom, to „Z mgły zrodzony” Brandona Sandersona udowadnia, że także ich przeciwnicy mają w rękawie parę asów.
Brandon Sanderson
‹Z mgły zrodzony›
Dawno, dawno temu pewien człowiek stawił czoła zagrażającej całemu światu Głębi i pokonał ją, a po Wstąpieniu na tron rozpoczął panowanie jako nieśmiertelny „Skrawek Nieskończoności”, Ostatni Imperator i… tyran. Od tej pory ludność ocalonego świata dzieli się na dwie klasy – szlachtę (potomkowie tych, którzy niegdyś Imperatorowi pomagali) oraz pogardzanych i uciskanych skaa. Pomiędzy skaa a szlachtą jest także inna, ważna różnica: otóż szlachetnie urodzeni posługują się magią, zwaną Allomancją. A ponieważ zdolności allomantyczne są dziedziczne, jasnym więc jest, że kiedy szlachcic nabierze ochoty, by zabawić się z kobietą skaa, to potem, zgodnie z prawem, musi ją zabić, bo w przeciwnym wypadku dopuściłby do potencjalnych narodzin obdarzonego czarodziejskim talentem bękarta. Jak to jednak zwykle bywa, prawo to jedno, a życie to drugie, więc półkrwi skaa przychodzą na świat. Jednym z nich jest Kelsier, niegdyś słynny złodziej, a potem skazaniec, który jako jedyny uciekł ze straszliwych Czeluści Hathsin, po drodze odkrywszy w sobie talent Zrodzonego z Mgły (czyli allomanty wyższego stopnia). Teraz powraca do stolicy, by przy pomocy dawnych przyjaciół-złodziei zniszczyć Ostatnie Imperium.
Już debiut Sandersona, „Elantris” był całkiem niezłą książką, liczyłam więc, że „Z mgły zrodzony” będzie jeszcze lepszy. I nie zawiodłam się. Fabuła jest tutaj bardziej wyrównana, bez irytujących dłużyzn w pierwszej połowie oraz niepotrzebnych zwrotów akcji w końcówce, na które
recenzując „Elantris” narzekałam. Także i bohaterowie wydają mi się mniej doskonali, a przez to bardziej ludzcy i sympatyczni, choć nadal, jak na mój gust, mają nieco zbyt wiele talentów oraz cech pozytywnych. Jednym z najlepszych pomysłów w książce jest pokazanie Kelsiera jako człowieka niejednoznacznego moralnie, który nie tylko pozwala się podziwiać, ale wręcz świadomie podsyca kult narastający wokół jego osoby. Gdyby pociągnąć ten wątek dalej, ta książka mogłaby być zupełnie inna, bardziej mroczna, posępna i zapewne też bardziej przejmująca. Autor jednak zdecydował inaczej, dzięki czemu zamiast dramatu mamy sympatyczną rozrywkę. Bo tym właśnie „Z mgły zrodzony” jest – wątpliwości młodej złodziejki Vin czy mania wielkości Kelsiera pełnią rolę czegoś w rodzaju wisienki na torcie, dodanej specjalnie dla bardziej wymagających czytelników. Tortem zaś jest tu opowieść, podobnie jak „Elantris”, mocno osadzona w tradycji gatunku fantasy, a przez to nieco przewidywalna, co widać zwłaszcza w zakończeniu, gdy po kilku ładnie wygranych zwrotach akcji następuje to, czego bez większego trudu można domyślić się już w połowie książki. Jednak szykują się dalsze dwa tomy („Z mgły zrodzony” to początek cyklu „Ostatnie Imperium”), więc autor ma jeszcze szansę nas porządnie zaskoczyć.
Czyta się to bardzo dobrze, a czytałoby się jeszcze lepiej, gdyby nie jeden, poważny błąd, który tkwi w samej konstrukcji świata. Z jednej strony szlachta, która zajmuje się głównie intrygowaniem, chodzeniem na bale oraz – jakże by inaczej – dręczeniem nieszczęsnych skaa. Z drugiej strony skaa, którzy na wielkich plantacjach pracują jako niewolnicy, a w miastach harują w fabrykach bądź żebrzą na ulicach. A gdzie klasa średnia, ja się pytam? Czasem wspomina się o ubogich szlachcicach-kupcach, czasem w tle przewija się wzbogacony rzemieślnik-skaa, ale to wszystko, klasa średnia w tej książce nie istnieje, a przynajmniej autor wyraźnie unika wspominania o niej. A przecież na styku dwu warstw społecznych stosunki szlachta – skaa wyglądałyby prawdopodobnie odmiennie, zwłaszcza że skaa fizycznie niczym od szlachetnie urodzonych się nie różnią.
Tak silna polaryzacja społeczeństwa wygląda mi albo na zaniedbanie autora albo na… próbę wymuszenia na czytelniku współczucia. Jeśli chodziło o to drugie, to na mnie nie zadziałało. Poszczególni bohaterowie są w tej książce sympatyczni i lubię ich, lecz los anonimowych mas skaa jest mi zupełnie obojętny. Udała się za to autorowi postać samego Imperatora. Niezwykłość tej postaci, groza, jaką zdaje się emanować, wreszcie tajemnica związana z Głębią i Wstąpieniem na tron – wszystko to niewątpliwie podnosi poziom towarzyszących lekturze emocji. Są i drobniejsze, dobre pomysły, np. mocno „horrorowaci” Inkwizytorzy z żelaznymi kolcami zamiast oczu (kojarzyli mi się z postaciami z książek Clive’a Barkera) czy też świat, w którym słońce jest czerwone, a z nieba sypie się popiół. Z mniejszych wad wymieniłabym natomiast skłonność autora do nadużywania wielkich liter. Rozumiem, że to fantasy, a w fantasy najwyraźniej jest taka moda, ale bez przesady. Wstąpienie na tron jestem w stanie zaakceptować, bo to akt poniekąd magiczny, związany z przemianą zwykłego człowieka w „Skrawek Nieskończoności”, ale dlaczego Allomancja, a nie allomancja, dlaczego Feruchemia, a nie feruchemia (przez analogię do alchemii choćby)? Naprawdę, gdy czytelnik widzi zdanie, w którym co drugie słowo pisane jest wielką literą, to może lekko się zirytować.
Przeszkadzać w lekturze też mogą skojarzenia z dwiema znanymi powieściami: „Kłamstwami Locke’a Lamory” (szajka rzezimieszków z nizin społecznych wodzi za nos arystokrację) oraz „Tiganą” (grupa zapaleńców intryguje, by obalić tyrana). Podobieństwa do pierwszej z tych książek są większe, lecz „Z mgieł zrodzonemu” brakuje wdzięku, lekkości i humoru „Kłamstw…” Porównanie z Kayem też wypada na niekorzyść – tutaj z kolei zabrakło głębi i epickiego oddechu.
Bądźmy jednak uczciwi – pisarze tak utalentowani jak G.G. Kay czy Scott Lynch zdarzają się rzadko, stąd fakt, że autor „Z mgły zrodzonego” nie doskoczył do ich poziomu, nie jest dla niego żadną ujmą. Brandon Sanderson po prostu pisze solidne, grube powieści, z sympatycznymi bohaterami, za których można trzymać kciuki, z wartką akcją i ze światem może nie przesadnie oryginalnym, ale interesującym. A że, jak sądzę, nawet najbardziej wyrafinowani czytelnicy od czasu do czasu lubią po taką książkę sięgnąć, sukces autora uważam za usprawiedliwiony.