Ni to żartobliwy podręcznik, ni to poradnik. „Pegaz zdębiał” Stanisława Barańczaka to świetna, pełna humoru lektura dla wszystkich miłośników zabawy słowem. A jeżeli ktoś nie jest miłośnikiem zabawy słowem, to po lekturze tego tomiku z dużym prawdopodobieństwem nim zostanie.
Mag z lenna rysuje psu kopyta!
[Stanisław Barańczak „Pegaz zdębiał” - recenzja]
Ni to żartobliwy podręcznik, ni to poradnik. „Pegaz zdębiał” Stanisława Barańczaka to świetna, pełna humoru lektura dla wszystkich miłośników zabawy słowem. A jeżeli ktoś nie jest miłośnikiem zabawy słowem, to po lekturze tego tomiku z dużym prawdopodobieństwem nim zostanie.
Stanisław Barańczak
‹Pegaz zdębiał›
Tytuł książki nawiązuje do dzieła „Pegaz dęba” Juliana Tuwima, również poświęconego zabawom słowem. Tuwim jednak skupiał się na istniejących realnie gatunkach poetyckich, Barańczak zaś wymyśla je sam: tworzy najdziwaczniejsze nazwy, po czym dopasowuje, można powiedzieć, praktykę do teorii. W ten sposób powstają daktylimeryki, fabuliony i inne cudności.
Jak każdy porządny podręcznik, „Pegaz zdębiał” jest podzielony na rozdziały poświęcone poszczególnym gatunkom i – a jakże – podaje ich definicje. Na przykład PALINDROMADER to zdanie spełniające definicję PALINDROMU […], jednocześnie wszelako górujące nad tuzinkowym palindromem tym, że przypomina DROMADERA, ma mianowicie duże rozmiary, jest z pozoru niezgrabne (ale tylko dopóki nie ruszy z kopyta), rozpędza się tak bardzo, że trzeba je powstrzymywać wędzidłem twórczej samokontroli, sprawia wrażenie, jakby zdążało (znaczeniowo) w kilku kierunkach naraz, i obarczone jest pokaźnym garbem poetyckiej nadorganizacji. Z definicji tej widać, że teoretyczna część „Pegaza…” bywa niekiedy nieco przegadana, jednak – w przeciwieństwie do prawdziwego podręcznika – nikt nie ma obowiązku jej czytać, można beztrosko przeskakiwać z jednego barwnego kwiatka na drugi i zachwycać się urodą samych liberyków, similofonów czy chociażby idiomatołów, z których wiele krąży już jako samodzielne dowcipy („Będą z niego ludzie = He’s bound to develop a multiple personality disorder”).
Jeżeli jednak ktoś zechce się zagłębić w wyjaśnienia, otrzyma sporo szczegółowych informacji technicznych – na przykład o tym, jakich zbitek głosek należy unikać przy tworzeniu palindromów. Tworząc coraz bardziej skomplikowane palindromadery, autor opatruje je wyjaśnieniami – pozornie bezsensowne zdanie A car: „Bojarom Rady róg od imago nacinaj i piel!” – a je jeża, i nawraca masona, i suką złowi pensa; ja na to: „Do gęby ryz, o bracia moi, włóżmy tym umytym żółwiom, a i car Boży rybę-Godota na jasne piwo łzą kusi (a nosa ma car-Wania, że jej!… ale i, pijanica, nogami do góry darmo Raj obraca!…) ma aż piętnaście przypisów, z których jasno wynika, że, na przykład, łowienie suką pensa oznacza, iż Iwan Groźny zarabiał na eksporcie rasowych charcic do Anglii, zaś „umyte żółwie” to niechętny reformom higienicznym prosty lud rosyjski…
Moim ulubionym rozdziałem są „Liberyki”, czyli przeróżne wariacje na temat limeryków. Na przykład w ameryku należy umieścić słowo „Ameryka”, a w Liebe!ryku musi być słyszalny „ryk miłosnego pożądania”. Ukoronowaniem wszystkiego są l’imiteryki, czyli przykłady limeryków, jakie napisaliby rozmaici poeci mając za zadanie rozwinięcie linijki „Pewien starszy pan z Kuala Lumpur”. Wymieniać można jeszcze długo, ale zaraz po „Liberykach” następuje rozdział „Turystychy”, też przeuroczy, poświęcony przykładom rymowanych pozdrowień, jakie można znajomym wysyłać z różnych miejsc – a im bardziej egzotycznych, tym lepiej (bo jakimż wyzwaniem jest znaleźć rym do Wołogdy!). Rozdział to nader inspirujący: starczy powiedzieć, że kiedy kilkanaście lat temu po raz pierwszy przeczytałam „Pegaza…”, przez trzy lata wysyłałam wyłącznie widokówki z rymowanym tekstem. Nic to jednak przy osiągnięciu samego Stanisława Barańczaka, który wyznaje, że „nazwa Hong-Kong, absolutnie niepowtarzalna w swoim fonetycznym i rymogennym uroku”, sprawiła, że wydał na pocztówki i znaczki całe honorarium za wykład. Przytoczone turystychy są urocze – od czterolinijkowców po nieomal ballady w rodzaju:
Pozdrowienia z Hong-Kongu
Gdzie od grania na gongu
Już mi oczy skośnieją
I żegnam się z nadzieją,
Zwłaszcza, że cera żółknie,
A żandarmerii pułk nie
Chce słuchać, gdy rwąc baczki
Z żuchw, wołam: „To z żółtaczki!”
(Żandarm na to odpowiedź
Ma jedyną: „Wyzdrowieć!”).
Czeka mnie tu wcielenie
Do czegoś i szalenie
Mi się to nie podoba:
Moja skromna osoba
Obroną przed inwazją?
Do cholery z tą Azją.
Nie można również nie wspomnieć o rewelacyjnych „Poliględźbach”, w którym to rozdziale zawarte są zabawy słowne, można rzec, międzynarodowe, polegające na podobnej wymowie („Oggi casa bava” – „O, dzika zabawa”) lub pisowni (fragment „Ten pies… I owe forty…” może być odczytany równie dobrze po polsku, jak i po angielsku).
Jest też rozdział poświęcony onanagramom, czyli anagramom ułożonym z nazwisk – własnego lub cudzych, przy czym największą sztuką jest tak przestawić litery w danych personalnych jakiejś znanej osoby, by powstałe wyrażenie jednocześnie ją charakteryzowało, na przykład z Roberta De Niro powstaje „O, terror in bed!”. Tytuł niniejszej recenzji też jest anagramem – utworzyłam go z wyrażenia „Esensja – magazyn popkultury”.
Na zakończenie zaś zapraszam wszystkich czytelników do udziału w
konkursie na inne onanagramy ułożone z hasła „Esensja – magazyn popkultury”.
PS. Recenzja powyższa została napisana na podstawie wydania z 1995 r. Obecne wydanie jest rozszerzone o wierszyki nieprzyzwoite, których poeta pierwotnie nie zdecydował się opublikować.