Gwoli ścisłości – dziewice lekko używane, czyli cztery sympatyczne niewiasty ze Szczecina w wieku „zaawansowanym” średnim. Ich przejścia z chłopami, zbuntowaną młodzieżą, a nawet z pewną bojową staruszką opisała Monika Szwaja w „Klubie mało używanych dziewic”. I to opisała tak, że książkę można spokojnie polecić nawet tym, którzy do babskiej literatury żywią nieprzeparty wstręt.
Dziewice górą!
[Monika Szwaja „Klub Mało Używanych Dziewic” - recenzja]
Gwoli ścisłości – dziewice lekko używane, czyli cztery sympatyczne niewiasty ze Szczecina w wieku „zaawansowanym” średnim. Ich przejścia z chłopami, zbuntowaną młodzieżą, a nawet z pewną bojową staruszką opisała Monika Szwaja w „Klubie mało używanych dziewic”. I to opisała tak, że książkę można spokojnie polecić nawet tym, którzy do babskiej literatury żywią nieprzeparty wstręt.
Monika Szwaja
‹Klub Mało Używanych Dziewic›
Na swojej stronie internetowej Monika Szwaja przedstawia się jako „wesoła emerytka po prawie czterdziestu latach pracy w Telewizji Polskiej w Szczecinie”. Owa wesołość i poczucie humoru są znakiem firmowym jej powieści – obok daru tworzenia interesujących bohaterów oraz dialogów pełnych życiowych prawd. Weźmy choćby rozmowę głównych bohaterek z dawnym kolegą podczas ripleja studniówki, kiedy to padł pomysł powołania klubu dziewic:
– A nie powiedziałyście mi, o co się bijecie, gwiazdeczki! Czy dobrze słyszałem, że wychodzicie za mąż?
– Marcelina wychodzi – odpowiedziała Alina. – Na nas nie było chętnych. Może chcesz się z nami ożenić?
– Zbiorowo? – ucieszył się Jasio. – Bardzo chętnie. Mały, kochany haremik! Zawsze chciałem być Turkiem!
Dolał sobie szampana i nagle posmutniał.
– A nie, jednak się z wami nie ożenię. Coś sobie przypomniałem: mam żonę. Hendryczkę – Handryczkę. Nie mogę wam tego zrobić, bo ona by was wykończyła. Mnie właśnie wykańcza. Moje biedactwa – rozczulił się nagle. – Nikt was nie chciał? Naprawdę? To może chociaż załóżcie jakąś wspólnotę, komunkę malutką, będzie wam raźniej… Stowarzyszenie wyższej konieczności. Wyższej użyteczności, chciałem powiedzieć. Będziecie się mogły starać o dotacje. Jak nas już wezmą do Unii, to nawet unijne. Masa szmalu.
– Jakie stowarzyszenie? – Cztery kobiety pękały ze śmiechu, widząc autentyczne zaangażowanie życzliwego kolegi.
Jasio – nomen omen Narębski – zastanowił się dwie sekundy.
– Klub dziewic – rzekł. Po czym, spojrzawszy na nie krytycznym wzrokiem, poprawił: – Klub używanych dziewic. No, powiedzmy, mało używanych dziewic.
Chociaż propozycja utworzenia klubu padła, kiedy wszyscy uczestnicy imprezy byli już mocno nietrzeźwi, „dziewice” po wyleczeniu kaca potraktowały sprawę serio. Każda z nich postanowiła zająć się jakąś społeczną działalnością, być może w ramach oderwania się od swoich problemów (Alina nie mogła dogadać się z dorastającą córką, zwaną przez nią Wisienką, Michalina miała problemy ze zrzędzącą i egoistyczną mamusią, ciężarna Marcelina z facetem ochrzczonym przez jej koleżanki „Szczurkiem”, a Agnieszka – z doskwierającą jej czasem samotnością). Jak sobie z tym poradziły, już nie zdradzę, powiem tylko, że pomocni okazali się pewien rudowłosy psychiatra oraz przystojny notariusz.
Panowie w książce Moniki Szwai, zarówno ci starsi (psychiatra oraz psychoterapeuta Grzegorz Wroński, notariusz Jerzy Brański czy uroczy Mareczek z Mireczkiem), jak i młodsi (gibonowaty Dawid Niepiera), nie przypominają postaci z typowych romansów. Każdy ma swoją, często nieszablonową urodę, swój charakter i swoje dziwactwa, a przy tym są sympatyczni (z wyjątkiem Mikołaja Firleja) i zwyczajni. Ot, takie chłopaki z sąsiedztwa.
Panie podobne do głównych bohaterek także możemy spotkać w naszym otoczeniu. Nie są klasycznie piękne i przesadnie szczupłe (poza Agnieszką, która jednak w dzieciństwie przypominała Chruszczowa), nie zarabiają góry forsy, ale starają się realizować w tym, co robią, nawet jeśli to praca w firmie dbającej o zieleń na… cmentarzu, mają swoje zwyczajne problemy i nie wstydzą się korzystać z pomocy psychiatry (z wyjątkiem Michaliny, która odziedziczywszy nadzwyczajnej jakości geny po tatusiu Irlandczyku, jakoś sobie sama radzi) – jak się okazuje, tego samego. To właśnie ta zwyczajność jest jednym z plusów książki Moniki Szwai – każdy czytelnik znajdzie w bohaterach „Klubu mało używanych dziewic” i ich historiach znajome sobie sytuacje, problemy i radości.
Poza ową zwyczajnością i poczuciem humoru, z jakim autorka opisuje perypetie „dziewic”, charakterystyczne dla jej twórczości jest także miejsce akcji, czyli swojski Szczecin (w tym mieście także toczy się akcja innych książek Moniki Szwai). W czasach, gdy modne jest bywanie w dalekim świecie, miło poczytać dla odmiany o jakimś miejscu w Polsce i to nie w konwencji postów w czołowych polskich portalach, wśród których dominuje rada „wyjedźcie z tego chorego kraju”. Nawet jeśli doktor Wroński nazywa to miasto „wiochą z tramwajami”, to w gruncie rzeczy bardzo je lubi, podobnie jak autorka „Klubu…”. Drugą charakterystyczną cechą książek Szwai jest telewizja. Pisarka przez wiele lat pracowała w szczecińskiej TVP, co odbiło się na jej twórczości nie zawsze tak, jakby sobie tego życzyło kierownictwo tej gałęzi mediów. Czytelnikom niemogącym żyć bez szklanego ekranu polecam cykl o dziennikarce Wiktorii: „Zapiski stanu poważnego”, „Romans na receptę” oraz „Artystkę wędrowną”.
Komu można polecić „Klub mało używanych dziewic”? Wszystkim, którzy mają choć śladowe poczucie humoru, odrobinę dystansu do siebie i świata oraz plany na przyjemne spędzenie wolnego czasu. Jeśli już przeczytacie jedną z książek Moniki Szwai, niebawem sięgnięcie po następne (niedawno ukazała się zresztą część druga „Klubu…” – „Dziewice, do boju!”), bo to sympatyczna i ciepła lektura.